Walka była już przesądzona, lecz nasi przeciwnicy posiadali jakieś resztki honoru i żaden z nich nie uciekł z pola bitwy. Wkrótce wszystko dobiegło końca. Nikt jednak nie miał siły ani ochoty na świętowanie. Sprawy techniczne przeważyły szalę. Wysłano parę najmniej uszkodzonych członków po medyków i resztę klanu - że też wcześniej o tym nie pomyślałam, a poza tym niemal wszyscy znieruchomieli po prostu i obserwowali w zamyśleniu, a zarazem uważnie, jakby nagle czas miał się cofnąć, pole bitwy.
Cały teren bazy, nasz dom, mienił się przeróżnymi odcieniami czerwieni; od świeżego rubinu, przez karmazyny i krwiste rozpryski, po mniej szlachetną purpurę, lecz w większości pochodziły one od wroga, bezlitosnego przeciwnika, którego zwyciężyliśmy. Wśród nich na ziemi przebłyskiwały białe połacie śnieżnego puchu i niekiedy nieśmiało wystające spod niego brązowe łodyżki traw. Ciała, do których odsunięcia nikt się nie palił, niektóre wciąż ,,ciepłe", leżały wszędzie, blisko i daleko. Nad całym pobojowiskiem splatały się długie konary drzew, a jeszcze wyżej - niebieskie sklepienie świata.
Po pewnym czasie położyłam się, bowiem rany, szczególnie ,,dziura" w boku powoli mnie osłabiały. Mój partner i syn również znaleźli się obok mnie. Porozumiewaliśmy się bez słów, dając temu miejscu chwilę ciszy i odpoczynku po pamiętnej walce. W końcu pojawiła się oczekiwana reszta stada, zwłaszcza medycy i wśród nich drugi wyjątek - Miriada. Cieszyłam się na sam widok, jak pomaga w opatrywaniu moich i innych ran, biegając od jednego konia do drugiego. Byłam z niej chyba po prostu dumna.
<Khonkh? Jak przeżycia, ekspresjonizm się kłania...?XD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!