-Mikado, szykuj się na wędrówkę- usłyszałem pewny i zadowolony głos klaczy. Przeszły po mnie dreszcze. Perspektywa chwilowego wypadu sam na sam z ukochaną zesłaną mi przez los dla mnie też brzmiała cudownie. Tylko że... Marabell ma umrzeć i opuścić nas. Wtedy już nigdy nie będę się czuł jak teraz, kiedy dane mi jest stąpać obok tego anioła. Zostawi mnie z naszą biedną córeczką. Jakim cudem ja to przyjmę do świadomości i zdarzę się z tym oswoić? A jakim Mivana... nasza mała klaczka. Jak widać śmierć, jest taką wariatką jak ja wariatem. Parsknąłem cicho na znak zgody ze słowami partnerki. Nic innego nie mogłem uczynić.
- 'Czy ja się nie pcham do piachu? Zamiast cieszyć się życiem małżonki, będę się martwił czy nie umrze w najmniej oczekiwanym momencie... Na spotkania z damami należy przychodzić pierwszym. Śmierć to też dama'- te myśli przejęły cały mój umysł i ogarnęły mnie strasznym niepokojem. Partnerka, widząc moją minę, uśmiechnęła się znowu pokrzepiający uśmiech. Mój niewidzący wzrok skierował się na ziemię i zacząłem kopytem kreślić w piachu małe kółka.
-'Ciekawe czy rozumie, chociaż co ja przeżywam?'- pomyślałem z żałością i westchnąłem.
-Więc gdzie chcesz wyprowadzić mnie o to prostego ogiera?- spytałem z uśmiechem i wstąpiła we mnie nowa energia.
-Jeszcze zobaczysz- rzekła z nutką tajemniczości, a potem z cichym śmiechem dodała- Chciałeś tak zostawić naszą Mivankę na pastwę losu?
-Szczerze to o niej zapomniałem... Wytwór twojego brzucha mnie nie onieśmielił wystarczająco- wybuchnąłem śmiechem.
-Wiesz ty co...- zaczęła.
<Marabell?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!