Wędrowałem spokojnie, skubiąc co jakiś czas pyszną i aromatyczną trawę. Spojrzałem na niebo, wieczór powoli chylił się ku końcu, przygotowując się na ustąpienie miejsca zimnej, jesiennej nocy. Na znalezienie jakiegoś bezpieczniejszego krańca mongolskiej głuszy, miałem już niewiele czasu. Rzuciłem szybkie spojrzenie za siebie i ulgą już któryś raz dzisiaj, stwierdziłem, że rodzicielka mnie nie goni. Przyspieszyłem do szybkiego truchtu, choć zmęczone kończyny dawały mocno o sobie znać. Westchnąłem, zacisnąłem zęby i spiąłem się w sobie. Niedługo potem zapominając o bólu i Bożym świecie gnałem już przez las, czując słodki smak wolności. Zarżałem głośno i stanąłem dęba, nie zważając, że tym samym marnuje resztki mojej energii. Wreszcie się uwolniłem od zmór przeszłości. Znając życie, tylko na chwilę. One powrócą, zadając mi jeszcze gorsze piekło. Zacisnąłem oczy. Chcąc, nie chcąc, zapadłem w stan nieważkości i nie odczuwałem niczego innego niż uczucie opadania w dół. Gdzieś na dno... Ciemność ogarniała mnie z każdej strony. Tracąc zupełnie świadomość, oddałem się w ten stan bez sprzeciwu. Nagle mój słuch niespodziewanie wyostrzył się mocno. Każdy podmuch wiatru był jakiś dziwnie bliski. Szelest otaczającej trawy stał się bardzo denerwujący. Poczułem krótki ucisk w sercu, a potem długo, długo nic.
-Następnego dnia-
Gdy tylko rozwarłem powieki, wdarło się do nich nieproszone i oślepiające światło. Miałem wrażenie, że minęła tylko chwila, od tego, jak zemdlałem. Tymczasem było już rano. Rozejrzałem się nerwowo. Wokół żadnej żywej duszy... Żadnego oddechu ani pocieszającego uśmiechu. Byłem sam jak palec, a to nie dodawało mi pewności ani chęci do dalszej wędrówki. Westchnąłem ciężko. Brakowało mi drugiej bratniej duszy. Chociaż jednego, najmniejszego konia. Nic dziwnego skoro dotychczas żyłem z rodziną. Na samo wspomnienie o wcześniejszym życiu, przeszły mnie dreszcze. Podniosłem się powoli na chwiejne kończyny i zacząłem biec. Wraz z biegiem czasu zwalniałem tępo. Nagle przede mną stanął smukłej budowy gniady arab. Chwilę wpatrywałem się w niego niewidzącym wzrokiem, zastanawiając się jak rozpocząć rozmowę.
- Witaj przybyszu, przekroczyłeś właśnie tereny „Klanu Mroźnej Duszy”. Chciałbyś dołączyć? A może robić zupełnie co innego? Ja nazywam się Khonkh i jestem władcą stada, którego nazwę przed chwilą wypowiedziałem- przywitał mnie ogier. A więc to guru. Skłoniłem się lekko i odpowiedziałem.
-Dziękuję za propozycję, chętnie skorzystam... Znaczy się, dołączę- uśmiechnąłem się.
-Marabell może cię oprowadzić...-zaczął.
-Nie, dziękuję. Poradzę sobie — ruszyłem przed siebie. Po chwili na swojej drodze napotkałem izabelowatą klacz.
-Witaj- spojrzałem na nią głupio i uniosłem kąciki ust- Sprowadziła mnie tu chęć ucieknięcia z miejsca, do którego przekorny los niesłusznie mnie wtrącił. Pewnej rodziny arystokratów...
<Miri<3?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!