Strony

15.06.2018

Od Miriady ,,Zgarnięta w rwetesie" Cz. I (+16)

Snopy słonecznego światła przenikały przez zwartą koronę drzew, tworząc całkowicie przypadkową i zmienną mozaikę; gra jasności i cienia trwała w najlepsze, powodując ciągłe zmiany terytoriów zajętych przez danego przeciwnika, zupełnie jak my, tylko znacznie szybciej. Ciepłe, lecz nienamacalne złoto rozlewało się po wszystkim, podobnie jak mrok, zmieniając nieraz charakter rzeczy. Szeleszczący liść z cienia wyłaniał się znienacka, podstępnie, w słońcu zaś trzepotał miło wraz z innymi. Dziś wiatr umilkł, a zarazem nieco się ochłodziło, więc rośliny poruszały się tylko ocierając się o moje kończyny i boki. Pod kopytami miałam miękki, przyjemny i piękny dywan złożony z trawy, mchu i ziół. Na niektórych krzakach wisiały jeszcze niedojrzałe, okrągłe, małe owoce. Ciche bzyczenie owadów w tle dopełniało uroku dnia.
Wędrowałam po okolicy, ale w tym czarownym, a zarazem obiecującym miejscu postanowiłam zatrzymać się na dłużej. Położyłam się na chwilę, wdychając świeże, miodowe powietrze, po czym znów przystąpiłam do działania. Położyłam znalezioną wcześniej torbę* na ziemi i schyliłam głowę w poszukiwaniu jakichś przydatnych roślin leczniczych. Zawsze mogą się przydać przy zwalczaniu zarazy, a ja trochę się podszkolę. Wrzucałam nieliczne okazy z korzeniami do skórzanego wnętrza, nie zamykając na razie torebki. Wreszcie, zadowolona z efektów i zmęczona wzięłam ją w zęby z zamiarem powrotu do klanu. Wtedy stanęłam oko w oko ze...źrebięciem. Sirocco.
— Co ty tu robisz? Powinnaś być w stadzie. Nie jest bezpiecznie. - rzekłam, zaskoczona. Byłyśmy blisko, jednak wystarczająco daleko. Klaczka przez chwilę wyglądała, jakby zamierzała odpowiedzieć, lecz zrezygnowała, odwracając wzrok i potrząsając lekko podwiniętym ogonem. Przechyliłam łeb, spoglądając bardziej łagodnie i uśmiechając się.
— Nie spodziewałam się, że tu na ciebie wpadnę. Wybrałam się na spacer. Ale...Ech. - westchnęła, wpatrując się we mnie, podczas gdy ja miałam coraz więcej myśli w głowie. Przyciągnęły ją tu jakieś rozmyślania.
— Muszę cię o coś zapytać. - powiedziała nagle.
— Tak?
— Forever wyzdrowieje, prawda? - zamrugałam parę razy. Przypomniałam sobie w końcu siwo-jabłkowitą klacz - ciężko przy tylu członkach klanu - matkę Sirocco.
— A jest chora? - odparłam, zachowując ostrożność, by klaczki nie urazić. Zamilkła, grzebiąc kopytem w ziemi. Więc tak.
— Na pewno nie wszyscy umrą. Równowaga musi zostać zachowana. Forever jest silna, a ty masz tą siłę po niej. - odezwałam się, podchodząc bliżej. Towarzyszka uśmiechnęła się, ,,wzruszając ramionami".
— Wracajmy teraz do reszty. - oznajmiłam.
Gdy dotarłyśmy na miejsce, moja rodzicielka od razu zabrała mnie do rodziny, kręcąc trochę głową na tę samodzielną wyprawę, ale przekazała zioła medykom. Ja ułożyłam się obok Shiregta, pogrążonego we własnym świecie z niezwykle poważną miną.
— Wyglądasz jak prawdziwy władca. - powiedziałam cicho, by przerwać milczenie. Moja osoba nie stanowiła w rodzie żadnego ważnego ogniwa. W praktyce byłam właściwie zwykłym poddanym. Fakt, że mogę otwarcie rozmawiać z kimś takim był jakby zaszczytem.
— Hah... - brat wyprostował się.
— Bardzo sędziwego. - dodałam, prychając ze śmiechem. Gniadosz trącił mnie mocno.
— Normalnie za to cię lubię... - wymruczał, wracając do rozmyślań. W tym czasie odpoczywałam, leżąc na boku. Rodzice dyskutowali o czymś obok. Starałam się wyłączyć, by móc jak najszybciej zregenerować siły. Nie myśleć. Nie czuć. Nie przejmować się...Nie mogło to mimo wszystko potrwać długo. Zebrałam się wraz z rodzeństwem wokół władczej pary, nadstawiając uszu, a udając świetną zabawę. Ich dyskusja dotyczyła strategii, strategii walki i odbicia Gerel Uul. A więc czekała nas walka, może nawet wojna. Z jednej strony było to emocjonujące, a z drugiej - czy konieczne? Czy to jedyne rozwiązanie? Pamiętałam tylko, że w historii klanu odbyła się jedna.
Nagle spokój zagłuszył głośny stukot kopyt na ubitej ścieżce i ciężkie dyszenie. Gdy się odwróciłam, wystraszona gromada najbliżej stojących koni rozproszyła się z donośnym rżeniem. Po rozejściu się tłumu zauważyłam przyczynę zamieszania - zlaną potem klacz o dereszowatej maści, z podpalanymi kończynami, ciemnym pyskiem, czarną grzywą i ogonem, znaną mi jedynie z widzenia. Dłuższą chwilę stała w miejscu ze zwieszonym łbem, po czym zaczęła zbliżać się stępem do naszej rodziny. Dante zatrzymał się po prawej stronie, moja osoba z Shiregtem po lewej.
— Panie... - zaczęła, przełykając ślinę - nadchodzą renifery. Na pewno nie mniej niż szóstka. Są blisko. - po zakończeniu wypowiedzi skłoniła się i wróciła do reszty stada, wpatrującej się w nią z zaskoczeniem i ciekawością zarazem. Ojciec przymknął oczy, jakby pragnął w ten sposób zrzucić cały ciężar, który na nim spoczywał, na swe barki, miast umysł.
— Tylko bez żadnej paniki. Wszyscy dorośli członkowie klanu, oprócz medyków i straży proszeni są o wystąpienie. - z tyłu pozostała tylko niewielka grupa niezdolnych do walki bądź potrzebnych gdzie indziej koni - Świetnie. Wraz z Mikadem ustawimy was na pozycjach. Ruchy! - wykrzyknął z entuzjazmem, kłusując w stronę swych bojowników. Rodzeństwo i ja spojrzeliśmy po sobie, zastanawiając się nad naszą rolą w tym wszystkim. Shiregt mrugnął do mnie, po czym poszedł w ślady taty.
— Bezczelny napad. - Dante pokręcił głowa i lekkim krokiem udał się w stronę reszty młodego pokolenia. Podjęłam tę samą decyzję. Wmieszałam się w tłum, chcąc nie chcąc słuchając podnieconych rozmów innych, samej zaś milcząc. Nie miałam nic do powiedzenia. Obserwowałam Hadvegara przywołującego do siebie najmłodszą, Sirocco. Klaczka raźnym truchtem udała się w jego stronę.
— Halo! Młodzież! - zawołał w naszą stronę. Jako pierwsza nadstawiłam uszu - Poradzicie sobie z kwestią bezpieczeństwa? - rzekł wytwornie.
— Tak. - odezwało się parę ochoczych głosów, większość pokiwała głowami na znak aprobaty. Teraz jednak zaczęły się pytania o miejsce, gdzie można by przeczekać ,,kataklizm", podczas gdy on był coraz bliżej - zapewne nie tracił czasu. W gęstwinach można było dostrzec końskie sylwetki rozstawione po trzy-cztery w różnych punktach obronnych, całkiem nieruchomych i czujnych. Zapadła cisza, dźwięczna cisza lasu, ale cisza dziwna, pełna oczekiwania. Byliśmy na szczęście gotowi. Poparta przeze mnie i Dantego propozycja pozostania na miejscu się przyjęła - jeżeli już jakiś wróg przebije się przez zewnętrzny krąg, razem skutecznie go zwalczymy.
Tymczasem narastał we mnie, pierwszy raz w życiu zresztą, duch walki. Zaatakowali nas zupełnie bez ostrzeżenia, co z góry sprawiało, że myślałam o nich jako o podstępnych i niegodnych honorowego przeciwnika wojowników. Gorąco pragnęłam, by potyczka wreszcie się zaczęła, byle nie stać już bezczynnie. To czekanie wykańczało mnie, a także innych - konie przebierały kopytami i prychały, rozglądając się.
W końcu do mych uszu dotarł dziwny dźwięk z prawej, następnie krzyki i głuche odgłosy uderzeń. Wkrótce byliśmy bombardowani odgłosami tarcia stali o stal, jękami, wrzaskami i zgiełkiem ze wszystkich stron. W cieniu migały prędko kształty kopytnych w walce, przypominającej szaleńczy taniec, czasem bryzg krwi. Rozpoznałam moją matkę wbijającą sztylet w pierś równego jej wzrostem wroga, przerażający błysk furii w jej oczach...
— ...tyłów! - dotarł do nas słaby krzyk, chyba mojego ojca.
— Ktoś musi pilnować tyłów! - rozległa się wkrótce za nami przekazywana z pyska do pyska wiadomość. Pewien pomysł wpadł mi do głowy - w tej kwestii mogłam się na coś przydać - czułam, że jako siostra przyszłego władcy nie powinnam narażać jego przyszłych poddanych. Serce zabiło mi mocniej...lecz czemuż? Moim obowiązkiem będzie tylko przekazanie wiadomość, co nikogo niewinnego nie skrzywdzi ani nie spowoduje niesprawiedliwego rozlewu krwi. Nie, to tylko strach. Mobilizujący. Grey galopowała już we wspomnianą stronę. Teraz albo nigdy.
— Stój! - krzyknęłam głośno. Klacz zatrzymała się gwałtownie, lustrując mnie wzrokiem.
—Ja pójdę. Ty musisz wrócić i pomóc innym. - rzekłam ciszej. Przez chwilę kasztanka wpatrywała się we mnie dziwnie, jednak akurat na polanę wpadł renifer. Szybko pozbyła się go z pomocą paru nastolatków.
— A ty dasz radę? - odparła z powątpiewaniem, paląc się do biegu.
— Poradzę sobie. - odpowiedziałam z lekkim uśmiechem, torują sobie drogę przez tłum.
— Miri... - Dante ruszył w ślad za mną - Wracaj do reszty. - dodał beznamiętnie, wyprzedzając mnie. Westchnęłam cicho.
— Ty będziesz im potrzebny jako dowódca. - nie czekałam na odpowiedź, by nie porzucić już swego zamiaru.**
Kiedy znalazłam się na miejscu, odgłosy walki trochę ucichły. Spokój wydawał mi się mimo wszystko tylko pozorny. W każdej chwili mógł się pojawić stukot kopyt zwiastujący nadejście wroga z tej strony. Była to tylko jedna z ewentualności - nic nie musiało się wydarzyć. Słońce przygrzewało łagodnie, a ja odprężyłam się nieco, nadal czujna. Minęło trochę czasu bez jakichkolwiek nowinek, ale postanowiłam wrócić do stada dopiero na czyjś rozkaz.
I wreszcie sprawdził się najgorszy scenariusz ze wszystkich. Ktoś o sporej posturze szedł w miarę cicho, jak gdyby próbował przekradać się. Namierzając źródło dźwięku, równocześnie nie rejestrowałam tego, co działo się za mną. Dopiero w ostatnim momencie odchyliłam uszy do tyłu; ciężkie sapanie, głośny szelest liści i mruknięcia sprawiły, że na sekundę ogarnęła mnie panika, przerażenie sparaliżowało, wbijając kończyny w ziemię, otwierając szeroko me oczy na świat i otępiając zmysły. Wszystko działo się błyskawicznie.
Ogarnij się, bo ZGINIESZ! - jedynie pierwotny głos instynktu uratował mnie przed prawdopodobnym stratowaniem, wydobywając ze stanu, z którego sama nie potrafiłam się wydostać. Miałam pilnować tyłów...podeszli mnie od tyłu. Czy walczący z przodu naprawdę coś przeoczyli? Prawie że odruchowo wierzgnęłam z całej siły, trafiając w twarde ciało i równocześnie wyrywając do przodu. Ren stęknął, lecz zaraz wykrzyknął coś w stylu polecenia:
— ...! Zawsze...na coś...! - Zakręciłam w miejscu, niestety dość wolno, kierując się do klanu. Kolejny, rytmiczny szmer nadchodził z lewej. Zamierzałam w pędzie minąć zranionego przeze mnie osobnika, przeczuwając, że po przekroczeniu tej niewidzialnej granicy będę już miała duże szanse.
Ale los lubi robić na złość. 
Coś prześlizgnęło się przez moją głowę i zacisnęło na szyi, raptownie pociągając mnie do tyłu. Pod wpływem tempa mojego biegu przekoziołkowałam się przez to w powietrzu, po czym uderzyłam z impetem o ziemię, sunąc jeszcze po śliskiej trawie i mchu. Momentalnie zabrakło mi tchu w piersi, a przed oczami pojawiły się czarne, rozmyte plamy przesłaniające świat. Fala bólu przeszyła całe moje ciało. Dookoła mnie toczyła się jakaś rozmowa, a może dwie, kilka, setki, tysiące...? Zapamiętale spróbowałam zaczerpnąć powietrza, krztusząc się. W końcu udało mi się wtłoczyć nieco na siłę w płuca - dalej szło coraz lepiej, jednocześnie oprzytomniałam, przypominając sobie moje obecne rozpaczliwe położenie. Szarpnęłam się do góry, napinając wszystkie mięśnie, byle tylko utrzymać się na nogach. Cel osiągnęłam tylko na chwilę, ale zaraz ponowiłam działanie. Tym razem jakoś stanęłam na dygoczących kończynach, a po krótkim odpoczynku liczonym w sekundach bez zastanowienia zagalopowałam, pragnąc jedynie uciec od całej tej sceny. Uniemożliwiała mi to pętla ze sznura, zarzucona na szyję, i właściciel trzymający jej koniec.
— Hola! - zagrzmiał głos przede mną. Zdołałam podnieść łeb i ujrzeć dumny pysk ciemnego renifera o rozłożystym, imponującym porożu, nim kolejne pociągnięcie liny powaliło mnie na grunt. Jęknęłam, przekręcając się. Musiałam za wszelką cenę nie dać się.
W desperacji poderwałam się ponownie. Zakręciło mi się w głowie, przebierałam nogami mechanicznie, posuwając się do przodu do momentu skończenia się sznura i upadku.
— Przestaniesz się szarpać, idiotko?! To się robi nudne. - usłyszałam z drugiego końca - Wredna s*ka. - wysyczał na koniec.
— Całkiem ładna s*ka. - dodał jego towarzysz, podchodząc bliżej i pochylając się nade mną. Dysząc, spojrzałam prosto na niego, po czym przymknęłam powieki - Moonster na pewno nie obrazi się za taką dostawę. Na coś się przyda.
— Dobra, racja, racja. Zmywajmy się już... - wymruczał młodszy ren, potrząsając łbem. Równocześnie pociągnął mocno kilka razy. Wstałam chwiejnie i zrobiłam kilka dłuższych kroków. Nie, nie, nie. Wciąż jeszcze wierzyłam gdzieś, że to się tak nie skończy. Zaparłam się w miejscu, a ku mej radości pętla zaczęła się przesuwać trochę bardziej w górę.
— Cholera! Jasna k*rwa! - starszemu reniferowi nie starczyło już cierpliwości. Pewnym krokiem zbliżył się i porządnie uderzył mnie w głowę. Zatoczyłam się do tyłu, znów wpadając w sidła ciemności.
— Nie zamierzam jej ciągnąć przez całą okrężną drogę. - przedarło się tylko burknięcie towarzysza. Zanim mroczki ustąpiły całkowicie, powłóczyłam już nogami za dwójką większych napastników.
<Ciąg dalszy nastąpi>

*Oto odpowiedź na wszelkie wątpliwości - Miriada dodaje ekwipunek.
**Cóż, każdy z nas miewa chwile, w których zachowuje się zupełnie inaczej, niż wskazywałaby na to codzienność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!