Przede mną rozrastała się wielka równina po horyzont. Czerwone piaskowe wydmy prószyły gdzieniegdzie wystające, podobnego koloru, skałki. Wiatr pomagał im w tej tułaczce po pustynnym bezmiaru, pchając piasek nieustannie do przodu aż po stepy i kolorowe wzgórza. Pustynny krajobraz był tym, o którym wspomnienia sięgały do moich pierwszych postawionych kroków, dalszej tułaczce. Był wypalony w moich najgorszych chwilach zwątpienia, głodu oraz pragnienia. Był też wtedy kiedy przeżywałam największe szczęścię oraz radość. Był od zawsze. Step był moim rodzicem oraz domem, który przysparzał mi trudności jak i otuchy. W jednej chwili kochałam go niepomiernie a w drugiej już zdążyłam znienawidzić.
Po czerwonej glebie tańczyły cienie. Czasami były poprzedzone zielonymi łodygami i liśćmi, czasami przed nimi widniał wąż, tak samo obłudny jak wizje.
W niektórych częściach tego mojego domu były to cienie nie mające właściciela na ziemii. Tam, w przestworzach, jak tylko podniosło się wzrok w prawie karmazynowe niebo przesłonięte słońcem oraz jego kończynami, które dosięgały do ziemii jakby to był ich jedyny ratunek. Tam, pomiędzy białymi, lekkimi jak pióra strzępami zaginionych wspomnień wirowały ptaki. Młóciły powietrze swoimi potężnymi skrzydłami a promyki słońca igrały na ich majestatycznych sylwetkach odkrywając piękno ich koloru.
Oderwałam wzrok od nieba i ruszyłam a przód. Moje kopyta przebierały piasek kiedy coraz niestaranniej stawiałam kroki. Opuściłam łeb i przymknęłam oczy, wciągając powietrze i wsłuchiwając się w otaczającą mnie ciszę. Słońce piekło niemiłosiernie i czułam jak wysysa ze mnie ostatnią kroplę wody, wolę walki i siłę. Przystanęłam na chwilę i podniosłam łeb otworzywszy oczy. Usłyszałam cichy szelest. Chrzęst piasku pod małym ciężarem. Spojrzałam uważnie na połać przed sobą. Zauważyłam mojego wroga od razu i odkoczyłam. Pośród piasku czaił się żółty wąż w brązowe wzory. Moje mięśnie napięły się kiedy zdałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Nie patrząc na niego dłużej, odwróciłam się od niego i pogalopowałam w inną stronę. Po paru szybkich uderzeń moje serca zwolniłam. Adrenalina powoli ustępowała z mojego ciała a wraz z nią ostatnie siły. Obejrzałam się naokoło bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby lokalizacji drapieżników. Pozwoliłam moim nogom ugiąć się a potem położyłam się na gorącym piasku stepów Mongolii. Po paru nierównych oddechach zakmnęłam powieki i pozwoliłam naturze na przejęcie pałeczki co do mojego losu.
Niezmąconą ciszę przerywał mój puls, który z chwilą stawał się wolniejszy i wolniejszy. Słońce wkrótce będzie mi wypalać dziury w futrze, z których skorzystają owady. Wyschnę i umrę, stanę się pożywieniem, moje kości będą bieleć się w słońcu aż w końcu one i też znikną.
Usłyszałam nagle pisk, krzyk bardziej, tak nieoczekiwany, że przeszywający czaszkę i torujący sobie drogę do wspomnień. Otworzyłam oczy i wpatrzyłam się w źródło dźwięku na niebie. Był to orzeł, który wypatrzył sobie ofiarę pośród wydm i teraz po nią nurkował, celniejszy niż strzała. Złapał węża w locie i znów wzbił się w powietrze. Nieuchronna śmierć wcześniej spotkanego mokasyna dziwnie zmobilizowała mnie do dalszej wędrówki w poszukiwaniu wody. Wstałam więc i, otrzepawszy się trochę z piasku, ruszyłam dalej w górę. Wiedziałam, że gdzieś tu napewno mieszkają ludzie, więc skrzętnie omijałam podejrzane tereny, czy to ostrzeżoana przez zmysł węchu, słuchu, czy wzrok. Moją drogę przecięły ślady końskich kopyt. Przyjrzałam się im dokładniej z lekkim dreszczem emocji, jednak okazały się stare. Jak zawsze z resztą. Coś pchnęło mnie jednak i zdeterminowana pocwałowałam tam gdzie mnie poprowadziły. A znalazłam się tam gdzie śladów było jeszcze więcej. Starych. Westchnęłam ze zrezygnowaniem i spuściłam łeb. Znowu. Jak zawsze. Nie ma tu żywej duszy. Trzeba było zostać tam gdzie usłyszałam orła i czekać na śmierć. Ta głupia pogoń za niczym tylko zmarnowała mi energię i przywiodła za sobą kolejną falę zmęczenia i nieznośnego, zimnego potu. Chodząc po śladach w kółko i młócąc piach chrapami coś lodowatego uderzyło mnie w bok. Przeszył mnie dreszcz, mięśnie były gotowe do następnego cwału. Zastrzygłam uszami i poczułam to jeszcze raz. Nadzieję. Wraz z podmuchem świeżego wiatru przyszła do mnie nadzieja i zachęciła do następnego biegu. Bez żadnych myśli przyśpieszyłam do cwału i puściłam się tam, skąd przyszedł do mnie wiatr. Nie minęło pół godziny a zobaczyłam przed sobą mały zbiornik wodny a za nim lasek. Nie zwolniając tępa wgalopowałam w nią, rozbryzgając naokoło wodę i dając ukojenie zmęczonym mięśniom. Już ochłodzona zaczęłam pić. W końcu też i moje pragnienie było zaspokojone i wyszłam z wody. Właściwie skacząc z radości usłyszałam w oddali rżenie. Rżenie koni. Wraz z tym poczułam ich zapach. Znieruchomiałam i spojrzałam w kierunku dźwięku. Zobaczyłam plamkę, która rosła z każdym biciem serca. W końcu zrobiła się jak na mnie za duża i schowałam się za wielkim szarym drzewem nieopodal obserwując konie, które już zatrzymały się na postój przy zbiorniku wodnym. Byli krótko jednak jeden z koni, pewnie ten co ma za zadanie ostrzegać przed niebezpieczeństwem, podejrzliwie patrzył się w krzaki bardzo blisko miejsca, w którym się ukryłam. Tak patrzył i patrzył aż w końcu zadecydowałam się wyjść. Kiedy to zrobiłam akurat on odwrócił głowę a inne konie zaczęły zbierać się do odejścia. Zastanawiałam się wtedy dlaczego mają tak niekompetentnego członka, który przestaje obserwować tyły kiedy tylko stado się ruszy. To był mój błąd. Bo, właśnie wtedy kiedy ten koń przestał obserwować teren blisko mnie, zaczął to robić inny. I zauważył mnie oczywiście. Stado przystanęło i parę koni, w tym drugi strażnik, wyszli mi na spotkanie ze mną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!