Jasne było, że Khonkh pozwoli im zostać, na przekór zwłaszcza wszelkim usilnym namowom. Energicznym krokiem ruszyłam w kierunku południowo-zachodnim, oddalając się od stada. W głowie kołatało mi się tysiące myśli, a w kończynach, mimo całodniowej wędrówki, czułam napięcie i siłę płynącą z duszonej nieustannie goryczy i wściekłości. Zanim dotarł do mnie szmer prowadzonej niemalże szeptem rozmowy ujrzałam dwie końskie sylwetki, zdecydowanie naradzające się. Moje przybycie sprawiło tylko, że na chwilę przerwali, odwracając głowy w moją stronę. Wyprostowana, górowałam nad nimi z zaciętą miną. Hanken mrugnął porozumiewawczo, po czym kontynuował:
— Z zapłatą na pewno zdążymy. Zresztą takim parobkom niewiele do szczęścia potrzeba. - mruknął, nerwowo jednak rozglądając się na boki. Miałam ochotę zacząć wrzeszczeć cokolwiek, stanąć dęba, wyrzucić z siebie to wszystko, a równocześnie oznaczałoby to koniec mojego świata, którym stał się on; właściwie, to nie do końca precyzyjne określenie: z całego świata zostałoby tylko pustkowie z porozrzucanymi po nim gdzieniegdzie złotymi, srebrnymi i diamentowymi gratami. Innymi słowy...Nic. Nic, co cokolwiek dla mnie znaczyło. Jedno słowo wystarczyłoby, by reszta członków frakcji zamieniła obecną, jeszcze dyszącą, krainę, w istną pustynię umysłu.
— Święta racja. Przynajmniej umieją przekonująco udawać. - potwierdziła skinieniem głowy.
— Tu twoja rola się kończy. Jutro już będziemy mogli w sumie świętować. - klacz oddaliła się lekkim, zadowolonym kłusem. Zostałam jedynie ja naprzeciwko starego kurdupla. Przez moment mierzyliśmy się wzrokiem, po czym ogier gwałtownie się przybliżył, uderzając mocno o mój bok. Nie drgnęłam nawet.
— Twój udział również na razie nie jest potrzebny. Chyba, że pragniesz zwrotu akcji. - uśmiechnął się szeroko, fałszywie, jakby chciał tym uśmiechem otworzyć bramy piekła, po czym ruszył z powrotem do klanu. Chwilę jeszcze stałam, dygocąc z emocji, głównie w środku. Kłamał. Kłamał jak z nut.
Zostawiłam swoje rzeczy okryte cienką warstwą puchu, jednak widoczne, zwłaszcza dla ich właściciela. Zapadła już całkowita noc, wyjątkowo cicha i mroczna, oświetlona tylko blaskiem cienkiego sierpu księżyca, będącego już prawie w nowiu. Peleryna doskonale wpasowywała się w otoczenie, zapobiegała też obtarciom od owiniętego wokół niej pasa z włócznią zatkniętą za materiał. Zaczęłam powoli, metodycznie przekradać się naokoło, z całych sił hamując pragnienie ruszenia cwałem i wbicia się w ciała tych s*kinsynów z pełną mocą, rozszarpania ich na kawałki. Co stanie się potem? Jak wytłumaczyć zamordowanie dwóch gości (gnid) podstępem tuż po ich przybyciu? Nieważne. Nadeszła ostatnia szansa.
— Yatgaar...? - czyjś zaspany głos sprawił, że błyskawicznie przyjęłam pozycję sugerującą sen, a przy okazji zasłaniającą broń, zamrugałam oczami i przechyliłam nieco głowę. Mój umysł pracował przez ułamek sekundy na najwyższych obrotach.
— Poszłam po pelerynę...Wróciły mrozy. - uśmiechnęłam się słabo. Ogier przez chwilę stał, wbijając wzrok w ziemię, i wolno ruszył do przodu, nie patrząc jednak na mnie. Ustawił się obok, stykając z moim bokiem.
— Lepiej? - rzekł prawie szeptem. Zaskoczona kiwnęłam tylko głową, i zapatrzyłam się w horyzont. Khonkh po niedługim czasie znów zasnął. Za żadne skarby świata nie chciałam przerywać tych chwil, ale odbyłoby się to kosztem ogromnym. Centymetr po centymetrze odsunęłam się od ogiera, po czym znów szybko przeszłam do bezszelestnego skradania się. Widziałam przed sobą ich zwieszone głowy, bezbronne ciała, ustawione wygodnie obok siebie, pełne prostactwa i pychy miny, budzące we mnie zdwojoną żądzę mordu. Wyciągnęłam włócznię, wpatrując się w prześlizgujący się po ostrzu księżycowy blask. Cofnęłam pysk, po czym pchnęłam z całej siły przed siebie, przymykając oczy, czekając z rozkoszą na rozlew krwi i cichy jęk ulatującej duszy. Jednak nic z tych oczekiwań się nie sprawdziło.
Ktoś odepchnął mnie stanowczo, a inny osobnik uderzył dodatkowo w pysk, przez co ostatecznie odebrał mi możliwość zabicia. Udało mi się mimo wszystko przytrzymać broń. Gnana wyłącznie instynktem, odwróciłam się prędko, atakując innego agresora. Aron zdążył uniknąć poważniejszego zranienia, ale syknął z bólu, gdy grot przerwał skórę na jego boku. W tym momencie Fenrir znów na mnie natarł. Nie dbałam już jednak o to, kto jest kim. Szarpnęłam się, odskakując na bok i raniąc go w szyję.
— Przestań się już tak miotać, pani. Nie widzisz, że robimy to dla dobra...? - warknął, ale nie zdążył dokończyć. Może i dalsza walka nie miała sensu, jednak według żądzy krwi zdecydowanie miała.
— To bez sensu, nie uważasz? - dołączył się ten sam jadowity głos, jednak po chwili miał pełne kopyta roboty z prędkim uspokojeniem przybyszów, do tej pory bodących porożem na ślepo w powietrze. To cud, że reszta klanu się jeszcze nie obudziła. Przegrałam bitwę. Ale może jeszcze nie wojnę. - kalkulowałam w myślach. Nagle renifery oświadczyły, iż mają stada po dziurki w nosie, jeżeli spotykają się z takim traktowaniem. Hanken kopnął mnie w tylną nogę, wyraźnie oczekując jakiejś inicjatywy z mojej strony. Stałam z zaciśniętymi zębami, wwiercając w zgromadzonych stalowe, nieprzeniknione spojrzenie.
— Śmierć może być wszędzie, nie uważasz...? Już tam jest. - ogier szepnął mi to prosto do ucha. Przez zaledwie krótką chwilę walczyły we mnie dwie potężne siły.
— Przeczuwałam, że zagraża wam jakieś niebezpieczeństwo, i wynikło z tego nieporozumienie. Panowie raczą pozostać? - ostatnie ,,s" wyszło mi zdecydowanie zbyt syczące, niczym żmija wijąca się po mokrym podłożu.
— Och, z radością pominiemy ten szczegół. - szmaty znów ułożyły się do odpoczynku. Choć nie zmęczona fizycznie, to na galaretowatych nogach wróciłam do Khonkha, co jakiś czas przełykając ślinę ze spuszczoną głową. Zauważyłam jeszcze ciemny kształt kuca oddalającego się od władcy. Tupnęłam tylko kopytem, potrząsając głową, i zapadłam w sen obok niego, mając przynajmniej pewność co do jego bezpieczeństwa.
~Rankiem~
Słońce oświetlało pięknie swymi promieniami Tsenkher, wietrzyk plątał kosmyki mojej grzywy. Stałam centralnie przed pomarańczowo-czerwoną tarczą. Uśmiechnęłam się mimo woli na ten widok. Słowa ułożyły się same.
Spaliłam twój świat
Ty spaliłeś mój
Na prochach ich
Toczy się bój
Ileż w tym sensu?
Jak gnany wiatrem ptak
Do morza bezkresu...
Gna wciąż na wspak
Po śniadaniu renifery oświadczyły, że mają coś do powiedzenia całemu stadu. Tak, zdecydowanie mieli sporo do powiedzenia. Ustawili się na ,,podwyższeniu" naprzeciwko władcy i całego zebranego grona, po czym ciemniejszy z nich odchrząknął i rozpoczął przemowę:
— Jesteśmy wysłannikami naszego potężnego króla...Segreda IV, ostatniego z rodu, który miał dotrzeć w te okolice już nazajutrz w południe. Prosi on o audiencję u Khonkha z Altbachów, władcy Klanu Mroźnej Duszy, w sprawie zawarcia sojuszu związanego z pokojem wiecznym. - drugi potwierdził to jedynie skinieniem głowy.
— Ciekawe... - usłyszałam obok siebie pomruk gniadosza. Więc tak. Ma zamiar jeszcze przed wstąpieniem na tron zagwarantować sobie sojuszników i więcej terenów?
— Zgadzamy się na taki układ. Szczegóły omówimy później. Rozejdźcie się. - oznajmił Khonkh, po czym odwrócił głowę w moją stronę.
— Chodź. Wygląda na to, że mamy trochę czasu dla siebie... - ,,Czasu dla siebie"? Z jednej strony nie było to niczym specjalnym; a z drugiej...
— Nie masz żadnych obowiązków? - ogier nie odpowiedział, tylko ruszył galopem, przy okazji obsypując mnie śniegiem. Przewróciłam oczami, i pocwałowałam za nim. Pęd, chrzęst puchu pod kopytami, to wszystko sprawiało mi z każdą sekundą coraz więcej przyjemności. Tak dotarłam na skraj zbocza, gdzie w dole ogier leżał pod drzewem, śmiejąc się zapewne po przeturlaniu paru metrów na łeb na szyję. Wahałam się krótko. Położyłam się, i powtórzyłam jego wyczyn, nie mając do końca pojęcia, co robię. Oddałam się zabawie, próbując nie zakłócać tej cennej rzeczy innymi sprawami. Wkrótce arab wstał. Ruszyłam za nim, w kierunku Tsenkher, po porośniętym lasem stoku. Dookoła panowała niczym niezmącona cisza. Z naszych pysków wydobywały się kłęby pary. Czasem po gałęzi przebiegła wiewiórka lub poderwał się do lotu spłoszony ptak. Po raz kolejny kątem oka spojrzałam na towarzysza, i nasze spojrzenia się spotkały. Zaśmialiśmy się krótko. Wreszcie zaczęliśmy wspinać się po coraz bardziej stromym zboczu, chwytając się za kamienie i korzenie drzew. Przy okazji wraz ze zmianą wysokości robiło się coraz zimniej.
— Gdzie chcesz pójść? - rzekłam w końcu cicho, przerywając panującą dotąd całkiem przyjemną ciszę.
— Nie wiem. Ale idę tam z tobą. - uśmiechnął się. Odwzajemniłam gest. Zorientowałam się, że nastało już popołudnie, o czym dały znać również moje mięśnie, napięte od wielogodzinnej wspinaczki. Przestałam jednak o to dbać; parłam do przodu. Niechaj dzieje się, co chce. Chce uciec? Potrzebuje odpoczynku? A może jednak zamierza coś zrobić z przybyszami...?
— Yatgaar... - zaczął Khonkh, lecz w tym momencie przerwał. Nie wnikałam w to, przymykając oczy. Znaleźliśmy się już na porośniętych jedynie trawą i niskimi krzewami łąkach, falujących pod naporem wiejącego tu od zawsze wiatru. Słońce zachodziło za horyzont.
— Może tu się zatrzymajmy.
— Tak. - potwierdziłam, nie mając pojęcia, po co. Zwróceni pyskami w stronę ostatnich słonecznych promieni, po prostu obserwowaliśmy wieczorny teatr, grę dnia i nocy, luntika i roseia*. Zbliżała się pora snu. W oddali widoczny był nawet klan, zebrany w krąg.
— Pewnie wszyscy udają się już na spoczynek.
— A my nadal tu stoimy.
— W takim razie się połóżmy. - odparł ogier, kładąc się równocześnie na miękkim posłaniu z górskich roślin. Po krótkim wahaniu zrobiłam to samo. Po słonecznym panowaniu został tylko beżowy pas rozciągający się wokół nas. Oboje podnieśliśmy głowy do góry.
Tarczy księżyca nie było ani śladu; cała kraina pogrążyła się w na swój sposób bezpiecznym, gęstym mroku, zamazującym kształty. Świat wyglądał niczym zbiór linii, układających się w przeróżne, dziwne kontury. Lecz to tylko uwydatniało piękno rozciągającego się ponad nim firmamentu. Na ciemnogranatowym, z jaśniejszymi plamami i miejscami całkowicie karymi płótnie rozsypane były tysiące i miliony diamencików. Większych, mniejszych, bardziej okrągłych, kanciastych lub trójkątnych, niebieskawych, białych niczym śnieg, żółtych lub rzadziej czerwonych; każdy inny, niepowtarzalny, najcenniejszy. W osłupieniu chłonęliśmy piękno nocnego nieba. Nie zauważyłam nawet, gdy przysunęliśmy się do siebie. Słowa nie były potrzebne. W myślach wyszukiwałam nazwy gwiazdozbiorów i napawałam się pięknem, którego do tej pory z dziwnych przyczyn nie do końca zauważałam. Ostatecznie od ciągłego wypatrywania rozbolały oczy i mięśnie szyi. Żadne z nas nie miało pojęcia, ile czasu minęło. Powieki zaczęły mi się kleić. Oparłam głowę na czyichś nogach. Gdybym mogła zdobywać twoje zaufanie wciąż od nowa, robiłabym to przez wieczność.
~Nazajutrz~
Chwile...były dziwne. Magiczne. Oszałamiające.
W milczeniu wróciliśmy do stada, gdzie przebrałam się. Każdy miał do władcy jedno pytanie: Dlaczego ich zostawił w takiej chwili. Pomogłam mu ogonić się od ,,fanów". W pewnym momencie, gdy odeszliśmy nieco dalej, do mojego umysłu, dotąd przesłoniętego watą cukrową składającą się z wspomnień minionej nocy, zaczęła dobijać się trzeźwa myśl. Niczym pyłek wpadający do oka, uciążliwy i trudny do usunięcia, w końcu się przedarł...Dziś odbywa się spotkanie. - południe było tuż-tuż. Instynktownie czułam, że nie mogę odstąpić ogiera, a jednocześnie nie chciałam pchać się w to na siłę. A może to bez sensu...? Czyż nie lepiej byłoby porzucić te marne nadzieje, zamiast wciąż tracić? - pomyślałam nagle, ale szybko zdałam sobie sprawę z jednej, prostej rzeczy: Nie potrafiłam tego zrobić. Uczucia, rządzące niepodzielnie od zarania dziejów, buzowały teraz we mnie.
Klan zebrał się w jednym miejscu, przyglądając się delegacji Khonkha, którą stanowił jedynie Byorn i dwójka debili, którzy zgodzili się tylko na taki układ, po długich pertraktacjach. Bezpardonowo, ze stanowczością dołączyłam do grupki, rzucając reniferom nieprzyjemne spojrzenie, sugerujące coś w tym stylu...: Jeżeli nie chcesz się obudzić z grotem w oku, siedź, proszę, cicho. Nachyliłam się prędko do ucha władcy:
— Nie idź. Nie możesz. - szepnęłam.
— Nie musisz się tak o mnie martwić. Nie idź za nami. Nie chciałbym, żeby nasz sojusznik przyszły stracił już wcześniej zaufanie. - rzekł łagodnym, spokojnym tonem, jakby chciał mnie uspokoić.
— No, nie przedłużajmy tego. - dodał Hanken. Zacisnęłam zęby, ale ze ściśniętym sercem pozwoliłam im zniknąć w wąskiej dolince. Stado rozeszło się, gdy tylko przedstawienie się skończyło, w oczekiwaniu na inne wieści. Odczekałam chwilę, odeszłam dalej, po czym ruszyłam z miejsca szalonym cwałem, jakby zależało od tego Moje życie. Świat dookoła przesuwał się niczym na filmie, coraz bardziej się rozmazując w miarę jak przyspieszałam. Równocześnie wszystkie przeszkody, jak gałęzie pokryte cierniami czy krzaki, smagały coraz mocniej moje ciało, niczym baty. Za mną zostawał tylko tuman śnieżnego pyłu. Przedzierałam się w rekordowym tempie, adrenalina napływała powoli do krwi. W końcu skręciłam w prawie niewidoczną, wydeptaną ścieżkę.
I w tym momencie wszystko mogłoby się skończyć...Obudziłabym się, zlana potem, rozejrzała po otoczeniu, ale nie zobaczyłabym nic innego oprócz dzikiego, mongolskiego stepu, nie poczułabym nic innego jak delikatny powiew wiatru. Orzeł krążyłby nade mną...Skończyć, jako całkowita fikcja, wymysł zmęczonego mózgu, jak jakiś pi*przony koszmar!
Stałam, całkowicie zesztywniała, pod osłoną gęstych zarośli, wbijając wzrok w jedną scenę. Wszystko gwałtownie ucichło; niepodobne nawet do zwykłej ciszy. Przed oczami przewijały mi się tylko kolejne obrazy: zdezorientowany ogier stający dęba. Renifery szczerzące się w szyderczym uśmiechu. Przeciwnik podcinający mu nogi. Kopyta uderzające głucho o ciało i zęby je szarpiące. Plamki krwi lądujące tu i tam na śniegu.
Ostatnia szansa...Ostatnia możliwość wyboru.
Pokręciłam gwałtownie głową, przełykając ślinę, po czym zacisnęłam zęby, przygryzając wargi aż do krwi. Z mojego gardła wydobył się ryk bardziej podobny do wilczego niż końskiego rżenia, kiedy wybiłam się do góry, przelatując nad linią krzaków. Rzuciłam się na pierwszego lepszego wroga, powalając go samą siłą uderzenia. W furii zaczęłam gryźć i kopać z całych sił, nie zważając kompletnie na resztę zadawanych mi ciosów. Krew tryskała z rozciętych tętnic w powietrze, przypominając czerwone strugi fontanny, a opadając czasem znajdowała się na moim pysku lub szyi. Wreszcie zostawiłam zmasakrowane do szczętu ciało, i odwróciłam się błyskawicznie na tylnej kończynie z dziką żądzą mordu w oczach, napotykając zacięte spojrzenie siwego konia. We wściekłości nie zastanawiałam się, kim dokładnie jest; po prostu wbiłam włócznię w jego nogę, planując w duszy kolejne poczynania, gdy kątem oka dostrzegłam ciekawszą rzecz. Pozostały przy życiu renifer i jego towarzysz, ogier, wciąż atakowali gniadosza, leżącego już bez sił na ziemi; właściwie dokańczali już swego dzieła. Koniec był blisko. Sierść cała przybrała ciemny, sino-czerwony odcień, a śnieg pod arabem przybrał krwistą barwę w kształcie ogromnej plamy. Oddech był nierówny, słaby. Oczy, zmętnione i nieobecne, zwróciły się na mnie. Coś nadszarpnęło moje struny w tamtym momencie. Dysząc, z galopu rzuciłam się w tamtą stronę, odpychając dwójkę. Swoją uwagę skupiłam teraz na renie. Chwyciłam zębami jedno z jego poroży, po czym zaczęłam szarpać z całej swojej siły, nie zważając na ryki bólu i przerażenia zwierzęcia. Ostatecznie rozległ się głuchy trzask, przy którym podstawa rogów pękła. Potworny wrzask wypełnił powietrze. Z rany zaczął wyciekać czerwono-mętny płyn, a stworzenie zatoczyło się na bok. Wykorzystałam teraz znajdujące się w pysku pozostałości poroża do zaatakowania ponownie siwka. Odpierałam naraz ataki trójki upartych wrogów, moim celem było bronienie im dostępu. Wreszcie dopadłam przeciwnika, wykorzystując jego błąd. Po chwili flaki fruwały w powietrzu, jak gliniaste robale, a istota młóciła coraz wolniej w powietrzu nogami, z widoczną w połowie długości zawartością brzucha. Włócznia poszła w ruch, siekąc i tnąc, przeważnie próżnię. Lecz w tym szale walki zaczęło się przebijać coś zupełnie innego. Tętent kopyt zbliżających się koni. Przystopowałam nieco, konie również nadstawiły uszu. Mruknęły coś do siebie, po czym usunęły się z pola walki.
Dopiero wtedy pochyliłam się nad ciałem. Przymknął powieki, ale serce nadal biło. Uśmiechnęłam się gorzko, i kulejąc oddaliłam się szybko. W pełni odczułam teraz skutki walki, ledwo kuśtykając do przodu, a za mną ciągnął się krwisty ślad. Przybrałam na siebie Czerwony Welon.
<Khonkh? Mam już plan na dialog władcy z Yatgaar, więc nie musisz niczego kombinować. Po prostu poszukaj mnie pod adresem...Nie, żartuję, możesz skończyć tego samego dnia na spotkaniu ichXD>
*Luntik i Rosei - Księżyc i Słońce; Ród Czarnej Winorośli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!