Westchnąłem ciężko. Wojna działała mi na nerwy. Ciągłe przygotowania, a starć zero. Jeśli wojna to tylko szkolenie i krycie się po lasach i górach to bardzo mi przykro, ale nie chcę jej. Nie boję się umrzeć, lecz bezczynność i chowanie się wszędzie tam gdzie się da, to zdecydowanie nie jest moja działka. Dodatkowo te cholerne walentynki. Nie ma to jak święto idiotów. Miłość nie istnieje. To tylko wybryk umysłu, przez który jedna strona chodzi wpatrzona w tą, która ją wykorzystuje. To wszystko nie ma celu. Ta "miłość" to jeden wielki bezsens, wymysł duszy, która musi uzasadnić sobie jakoś bezczelne wpatrzenie w drugą osobę. Jak ja nienawidzę Walentynek. Nie mogę zcierpieć zakochanych. MIŁOŚĆ NIE ISTNIEJE. "Au!" westchnąłem cicho. Poczułem nagle przeszywający ból w zadzie. Odwróciłem się. Nie było nikogo, kto mógłby mnie zranić, ale była ona. Przepiękna gniada klacz, lizuska władcy, znana chyba każdemu Marabell. MIŁOŚĆ JEST, A JA WŁAŚNIE JEJ DOZNAŁEM. Och! Dziękuję ci wielmożny, nieistniejacy Arocie za to objawienie. Czułem się jak w niebie. Cóż za radość patrzeć na nią, osnutą złotymi promieniami zimowego słońca. Czarnogrzywą piękność. Kwiat kwitnący na pustkowiu. Zbawienie. Marabell. Już miałem podejść do jej osoby, ale uświadomiłem sobie, że przez, będące miodem dla moich oczu, oblicze mogę ucierpieć. Nikt nie może się dowiedzieć, że ją kocham. Co by tu zrobić? Zapomnieć? Nie uda się. Mam! To jest myśl! ZABIĆ!
<Marabell? Miłość w wykonaniu szaleńca>
<Marabell? Miłość w wykonaniu szaleńca>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!