— ...Na niebie zapanował pokój, a gwiazdy już nigdy więcej się ze sobą nie sprzeczały. - zakończył swą opowieść Cardinano. Przez moment panowała cisza, podczas której kiwaliśmy głowami z podziwem. Staliśmy w kole u podnóża pagórka. W ciągu paru dni takie wieczorne opowieści przeobraziły się w nasz stały zwyczaj. Spojrzałam odruchowo w górę, na czysty, rozgwieżdżony firmament z królującym na wschodzie jasnym sierpem księżyca. Wśród jasnych punkcików panował faktycznie jakiś rodzaj poukładanego chaosu. Tworzyły przeróżne linie, gwiazdozbiory, czasem decydowały się na samotne panowanie. Jak życie. Biegnie do przodu, zakręca, zawraca, miesza ze sobą wydarzenia, a pozornie odległe od siebie sytuacje wiąże jednym, ważnym elementem, wciąż płynie, jak rzeka...nad którą podobno zginął cały książulek. Z pewnością miał jakichś wrogów i niedokończone intrygi, które przypadkiem osiągnęły punkt kulminacyjny w odpowiednim momencie. Aczkolwiek sprawa mogła być bardziej skomplikowana, może któryś z nich nie wytrzymał napięcia. Dobrze, że miał na tyle rozumu, by dokładnie zatrzeć ślady. Chociaż nie wyobrażam sobie, jak można przeciąć szyję w ten sposób i ukryć resztę ciała...pewnie nigdy się nie dowiem. W sumie nie chcę wiedzieć. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, jesteśmy cali i zdrowi, moja córka znalazła swoją miłość, która może pomoże zapomnieć jej o przeszłości. Chociaż żałowałam trochę, że miałam okazji do zrobienia większego pożytku z kopyt i zębów, w czym wyręczyła mnie woda. Historia nie zatoczyła koła, nie tym razem. Jak moje życie...
Brakowało mi tej adrenaliny, krwi, intrygi, mimo, że moje siły nie były już tak wielkie jak dawniej. Gra słowna była, owszem, rozkoszą, ale nic nie mogło się równać z prawdziwym konfliktem, starciem wręcz. Naszła mnie nawet takowa samolubna myśl, lecz prędko ją odrzuciłam. Spędziłam w ten sposób praktycznie całe życie. Brakowało mi...celu, ciągu dalszego. Gwiezdne linie prowadziły mnie tylko przez krótką chwilę, a coraz częściej zatrzymywały się po prostu w martwym punkcie.
~~~
Pokonywaliśmy kolejną milę stepo-lasu, równiny przeplatanej pojedynczymi drzewami i od czasu do czasu niewielkimi odcinkami puszczy. Zwykły dzień wędrówki. Spokojne posuwanie się do przodu przerwało nam nagle rozpaczliwe końskie rżenie wołające o pomoc, jeden z najmniej spodziewanych przez nas dźwięków w tej okolicy. Od razu odwróciłam głowę w jego kierunku. W oddali widoczna była leżąca na ziemi ciemna sylwetka kopytnego. Rzuciłam reszcie grupy, jeszcze niezdecydowanej, krótkie spojrzenie, po czym pewnym krokiem zbliżyłam się do obcego. Była to kasztanowata klacz, z widocznymi licznymi starymi obrażeniami, mocno wychudzona. Na 99% zwykły uciekinier, wędrowiec, czy kto tam jeszcze. Ale może będzie miała nam coś ciekawego do powiedzenia.
— Trzeba jej pomóc... - oznajmiła Miriada, czego nikt nie ośmielił się zakwestionować. Wobec tego zaczęliśmy cucić nieznajomą szturchnięciami, ale dopiero chluśnięcie wodą pomogło. Zdezorientowana i przestraszona klacz wnet poderwała się na nogi, spojrzała po naszej czwórce, po czym przystąpiła do zadawania nam tryliarda pytań głosem tak cichym, że niewiele dało się z tego zrozumieć. Popchnęłam ją po prostu lekko do przodu, wskazując kierunek marszu. Moja córka sypała uspokajającymi frazami łagodnym głosem, co wreszcie poskutkowało tym, że na moment obca zamilkła, po czym rzekła z ogromną życzliwością jedno słowo:
— Dziękuję.
— Nie ma za co. - mruknął Cardinano. Zatrzymaliśmy się trochę dalej, po czym zapadła nieco niezręczna cisza. Wszyscy wyraźnie kierowali wzrok ku nowemu przybyszowi, oczekując jakiegoś wyjaśnienia.
<Maliah? Twoja kolej na historię, preferowałabym na razie odpis dla Yatgaar, ale nie czuj się tym jakoś skrępowana :)>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!