Ten poranek nie należał do najlepszych. Wręcz czułam skupione na mnie i ukochanym zaciekawione, wścibskie spojrzenia, z niecierpliwością oczekujące na dzisiejszą rozrywkę. Jednak to nie one były najgorsze; pewny siebie, irytująco spokojny, pożądliwy wzrok księcia kułanów umacniał we mnie niepokój i odrazę w stosunku do jego osoby. W dodatku postura kopytnego nie napawała optymizmem, mimo że Etsiin nie należał do szczupaków. Całe szczęście z nauczania o mongolskich tradycjach wiedziałam, że podczas pojedynku "o serce pani" nie wolno było używać żadnej broni, chociaż z naszymi gospodarzami nigdy nic nie wiadomo. Nie było jednak określone, czy obaj konkurenci mają wyjść z niego żywi, i to dręczyło mnie najbardziej. Yatgaar i Cardinano po śniadaniu wsiąknęli w tłum, mając w planach przedstawienie Khuvi'emu innej propozycji ugody, zaś mi przeznaczone było czekać...tylko na co? Chciałam się jakoś wreszcie przydać, pomóc, zagłuszyć poczucie winy. Ostatecznie to ja byłam przyczyną tego całego zamieszania.
Pokręciłam się trochę wśród arystokracji, starając się zyskać jej przychylność i wyrobić nadzieje na osobiste korzyści w razie wygranej appaloosa, jednak w sumie niewiele mogłam zrobić. Przeżuwałam nerwowo kęsy pożywienia z dala od stada, kiedy podczas chodzenia zauważyłam na białym puchu małą, ciemną kulkę. Gdy podeszłam bliżej, okazała się ona buro-brązowym gryzoniem, być może myszoskoczkiem lub zwykłą myszą. Fakt, że ledwo oddychała i pewnie była już jedną nogą na tamtej stronie. Natura to surowa, acz sprawiedliwa matka... Miałam już odwrócić łeb, kiedy stworzonko pisnęło coś w rodzaju: "Umm, proszę", ledwie szeptem. Lekko zdziwiona, westchnęłam i ponownie zbliżyłam ku niemu pysk. Najwyraźniej chodziło o mój ciepły oddech. W końcu gryzoń poruszył się niemrawo, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem. Podniosłam głowę i rozejrzałam się uważnie, po czym zgarnęłam trochę mchu i rzuciłam koło istoty. Ta zabawa zaczynała mi się podobać. Po kolejnych kilku chwilach ogrzewania mysz, czy cokolwiek to było, zaczęła jeść. W tym momencie ze śniegu wynurzyły się kolejne trzy podobne stworzonka. Spojrzały na mnie z widocznym zaskoczeniem i niepewnością, odsunęłam się więc, by zachęcić je do ruchu. Dwa zajęły się kolegą, ostatni zaś ustawił się przede mną:
— Dziękujemy bardzo. Rzadko spotyka się tak szlachetne zwierzęta...
— Heh. - westchnęłam. W tej chwili coś przyszło mi do głowy. - Nie ma za co. Dla mnie to drobnostka.
— O, nie wątpię.
— Niestety, są też problemy, z którymi i ja sobie nie poradzę...sama. Czy mogłabym was o coś poprosić? Oczywiście, zaakceptuję odmowę. - zaznaczyłam.
— Ależ proś śmiało, moja droga! Byle nie było to zadanie ponad nasze siły, zrobimy to w mig.
~~~
— Z kim rozmawiałaś? - usłyszałam nagle znajomy głos. Uśmiechnęłam się, spoglądając na kłusującego w moją stronę pięknego ogiera. - Z krasnoludkami? - parsknął śmiechem, wyraźnie z trudem powstrzymując się od powitania mnie w bardziej czuły sposób, taki, na jaki według niego zasługiwałam.
— Nie, nie zgadłeś.
— To w takim razie były dżdżownice? - przekrzywił zabawnie głowę. W tym samym momencie na jego chrapach wylądowało coś białego. Oboje spojrzeliśmy w górę.
— No proszę, śnieg. Pogoda idealna na dzisiejszy dzień, czyż nie? - stwierdził radośnie.
— Dzisiejszy...? - zdziwiło mnie trochę to określenie.
— No, dziś Boże Narodzenie. - z wrażenia otworzyłam szeroko oczy. Jak to możliwe, że w tłumie trosk umknęła mi tak istotna rzecz? Jakąż ironią losu jest to Boże Narodzenie; z dala od rodziny, świątecznych przygotowań, dzień, w którym ma zostać przesądzony mój los. Mimo to uśmiechnęłam się lekko na dźwięk tych słów.
— Ach, tak. Boże Narodzenie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!