Strony
▼
20.09.2019
Od Mint „Coś, co...kocham”
Zacisnęłam powieki, a moje nogi
zaczęły powoli wiotczeć, pozwalając na moje nieuniknione spotkanie z
ziemią. Zaczęłam tarzać się po piachu, mając wrażenie, że wielkimi
krokami zbliża się do mnie nieuchronna agonia, oddając mnie w objęcia
wszelakich pyłów. Z wysiłkiem przesunęłam się do przodu, przesuwając
swoje ciało bliżej krzewów. Ich ostre gałęzie boleśnie raniły moje boki,
lecz wydawały się dobrą tymczasową osłoną na spędzenie reszty tej nocy.
Otworzyłam oczy i rozejrzałam się czujnie, unosząc uszy. Każdy szmer
zdawał się ostatnim w naszym życiu. Przez moje ciało przeszedł
elektryzujący prąd, po którym nastąpiły silne skurcze, sugerujące, iż
należy zacząć przeć. Miałam wrażenie, że podczas tej czynności, będę
ślizgać się na kropelkach siary znajdujących się na końcu strzyków-
swoją drogą wymię już parę godzin przed obecną nabrało pokaźnych
rozmiarów. Przycisnęłam kończyny do podłoża i moje ciało automatycznie
przełączyło się w tryb parcia. Wszystkie dotychczasowe wątpliwości na
temat samego porodu zdawały się całkowicie zaniknąć, a w tej chwili
liczyć zaczęło się jedynie przychodzące na świat nowe życie. Za moim
zadem pojawiła się plama cieczy, którą poprzedzało nie najgorsze uczucie
przy jej wyciekaniu. I wtedy zdałam sobie sprawę, że już oddałam
praktycznie całą swoją energię, zresztą wspomnienie o jej
„pokładach” brzmiało niczym nieśmieszny żart po kilku ostatnich
nieprzespanych nocach. Teraz prawdziwie odczułam ich skutek, powoli
opadając z sił, kiedy świat wyślizgnął się chyba kawałek źrebięcia, choć
doskonale wcześniej zdawałam sobie sprawę z konsekwencji takich
działań-brak snu to najgorszy wróg rodzącej, ponieważ skurcze
przynajmniej podpowiadają, kiedy działać. Morfeusz jednak nie pozwolił
mi się oddać w swoje ramiona i krążyć w pogmatwanej fantazji swojej
podświadomości, najpewniej kolejnym koszmarze z udziałem Tanga. Z oczu
poleciały łzy wysiłku i desperacji, a ja w miarę możliwości napięłam
mięśnie kończyn i zadu, które bardzo się rozluźniały parę godzin przed
porodem. Poczułam, jak to coś coraz bardziej zaczyna pojmować, jakie
jest jego zadanie i podejmuje próby współpracy. Wkrótce coś wysunęło się
całkowicie, a ja odwróciłam wzrok, z nieskrywanym szokiem patrząc na
swoje łożysko z kołatającym się w środku moim potomstwem. Wcześniej
wciąż to wszystko wydawało się takie surrealistyczne i przypadkowe,
przecież nawet były momenty, w których zwyczajnie zapominałam o ciąży. W
moim gardle zamarł krzyk, bo choć starałam się niby jakoś przygotować
na całą tę sytuację, dostałam alarm od mojego umysłu, że te próby były
daremne. Źrebię w końcu wydostało się z ograniczającego je worka i
podniosło na mnie oczy pełne nadziei i zrozumienia. I w tym momencie
zorientowałam się, że moje serce z niepewnego drżenia uspokoiło bicie.
To samo uczucie, którego tak pragnęłam, zapukało do tego organu w nieco
przekształconej, lecz równie pięknej formie. Miłość. Właśnie wtedy
przestałam sama przed sobą udawać, że to nie jest moja latorośl.
Przysunęłam łeb do jej ciała, w duchu mając nadzieję, iż dobrze robię i
zaczęłam wylizywać mizerne kończyny, które zdawały się teraz jedynie
krótkimi patykami, ale... Istniały. Były częścią tego, co kocham 💙.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!