Staliśmy obok siebie, niemalże stykając się bokami, po prawej stronie mając jarzące się jeszcze pomarańczowo-krwawym blaskiem zachodzące słońce. Pytanie Mivany trochę mnie zaskoczyło. Pozornie odpowiedź była oczywista...ale nie dla tej klaczy. Nie dla tak inteligentnej, wrażliwej istoty. Miv była inna. Nie sprawiały tego jej nadzwyczajna mądrość i umiejętność łączenia faktów, ani styl bycia czyniący z niej świetnego przyjaciela, również cnota i lojalność nie były odpowiedzą. Miała w sobie to coś, czym większość społeczeństwa nie mogła się poszczycić. Ten, kto zasłużył na jej sympatię, śmiało mógł się zwać szczęściarzem. Chociaż w sumie nie było w tym nic dziwnego - jako władca miałem przychylność każdego, a że tu szczególnie się rozwinęła...ale ona nigdy nie zniżyłaby się do tego poziomu. Muszę być dla niej coś wart, i powinienem to udowodnić. Czułem, że określenie najlepszej przyjaciółki to za mało; nie było na to słów. Kim więc właściwie dla mnie jest?
— Jesteś słońcem, które nigdy nie zachodzi. Jesteś skałą podpierającą zmęczonego wędrowca, którą mało obchodzą zewnętrzne zawieruchy. Jesteś skrzynią pełną pomysłów i tajemnic, bezpieczną, do której nie ma zamka. Jesteś tęczą wychodzącą po burzy i chłodzącą burzą po jasności. Jesteś niekończącym się snem. Jesteś Kimś. - Klacz milczała dłuższą chwilę. Jej pysk nie wyrażał żadnych emocji. Wciąż patrzyliśmy sobie w oczy, ale nawet z nich nie potrafiłem wyczytać niczego konkretnego. Może źle to odebrała? Albo po prostu mi nie wierzy?
Wreszcie jej wargi ułożyły się w uśmiech i całe napięcie odpłynęło w dal. Wróciliśmy do spaceru. Zaczęliśmy zataczać okrąg wokół drzewa, podziwiając z zapartym tchem krajobraz okryty nocną szatą. Świetliki snuły się wolno w powietrzu, pryskając od czasu do czasu pod naszymi kopytami. Inne owady, może prócz komarów, już się pochowały. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Nieoczekiwanie odbiegłem na bok. Moja towarzyszka zatrzymała się, lekko zdziwiona. Stanąłem w odpowiednim miejscu i bez wahania ległem po prostu na ziemi, po czym zacząłem się tarzać. W niebo wzbiło się tysiące maleńkich, świecących punkcików. Przestałem się ruszać i z łbem zwróconym ku górze zapatrzyłem się w migoczące nade mną latarenki, zasługujące na miano jednego z cudów świata. Po chwili usłyszałem obok siebie uderzenie o ziemię. Mivana również się położyła, śmiejąc się perliście. Oboje uśmiechaliśmy się od ucha do ucha. Przymknąłem z zadowoleniem oczy. Bez dwóch zdań, jestem teraz najszczęśliwszym koniem na ziemi!
Wreszcie świetliki całkowicie się rozproszyły. Wstaliśmy, otrzepaliśmy się trochę i...ruszyliśmy galopem, zostawiając za sobą świetlisty ślad. Ze śmiechem biegaliśmy po stepie jak nieokrzesane źrebaki, tworząc różne tunele i rysunki w trawie. W końcu stanęliśmy pod tym samym dębem. Dzięki naszym wygłupom wokoło zrobiło się niemal w połowie tak jasno, jak w dzień. W bladym, zielonkawym świetle klacz prezentowała się doskonale. Oczy mi się już kleiły. W pewnym momencie poczułem, jak jej głowa opiera się na moim kłębie. Nie protestowałem, nie chcąc już budzić towarzyszki. Sam zasnąłem niedługo potem.
~Rankiem~
Jedliśmy właśnie śniadanie, kiedy przed Mivą wylądował wyglądający na zmachanego sokół. Po chwili rozpoznałem w nim jej towarzysza, Avę.
<Mivana?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!