Strony

20.04.2019

Od Halta do Virginii "Po rozum do głowy"

Przywiązany do drewnianego bala wbitego mocno w ziemię czekałem aż nadejdzie noc, która niosła większe prawdopodobieństwo, iż wyrwę się niezauważony. Jednak przed zmrokiem dwunożni wyszli mi na spotkanie. W rękach jednego z mężczyzn zauważyłem niewielkie pudełeczko, które intensywnie pachniało. Woń ziół przypomniała mi o klanie, który zostawiłem, choć obiecywałem mu służyć do końca moich dni. Jeden z ludzi wysunął w moją stronę rękę, na której znajdowała się intensywnie pachnąca maź. Dłoń skierował w kierunku mojej najgłębszej rany na piersi. Cofnąłem się na tyle, na ile pozwolił mi sznur, wyciągnąłem szyję i położyłem po sobie uszy. Ten cofnął się natychmiast, i zaczął przemawiać do mnie spokojnym głosem, jakby zapewniał o swoich dobrych intencjach. Gdzieś z tylu umysłu wiedziałem, że prędzej czy później istota dobierze się do mnie i wysmaruje tym czymś wszystkie rany. Wolno zmieniłem pozycję, udając, jakby nie obchodziło mnie to, co chciał ze mną zrobić człowiek. Tak jak przypuszczałem - niedługo po dopuszczeniu do siebie dwunożnego pachniałam już maścią, która uśmierzyła mój ból. Prychnąłem z obrzydzeniem gdy ludzka dłoń poklepała mnie po szyi - do takiego poziomu jeszcze nigdy się nie zniżyłem. W końcu zapadł zmrok, a opiekujący się mną młodzieniec udał się do swojego namiotu, uprzednio zostawiając mi nieco jedzenia oraz picia.
*po nocy*
 Pół nocy próbowałem wyrwać bal z ziemi i przegryźć więzy, jednak wszystko na nic. Rasa ludzka nie była aż tak głupia, i zabezpieczyła się przed próbami ucieczki ze strony konia. Wkrótce nadszedł i mój opiekun, jeśli mógłbym go tak nazwać, dalej zachowując resztki godności, którą odebrał mi wczoraj.
-Saikhan! - zawołał starszy mężczyzna, na co młodzieniec odwrócił głowę w jego stronę i podbiegł do niego. Rozmawiali krótką chwilę, po czym rozradowany wrócił z czerwonym kocykiem w mongolskie wzorki oraz czymś przypominającym moje aktualne więzy. Koc zarzucił mi na grzbiet, a sznury zamienił na bardziej złożoną konstrukcję. Przerzucił mi jedną część przez szyję i stanął do mnie przodem. Kilka razy próbowałem go ugryźć, a raz nawet wierzgać, jednak za każdą taką próbę byłem boleśnie karany. Młodzian położył mi dłoń pomiędzy chrapami i śmiało popatrzył mi w oczy.
-Erdene. - szepnął. Wydawało mi się, że go zrozumiałem. Nadał mi imię. Nagle wszystko zaczęło łączyć się w logiczną całość. Od wczoraj zostałem jego własnością.
*po kilku dniach*
 Żmudną walkę o moją wolność ogłaszam jako przegraną. Po kilku dniach srogiego dębowania, wierzgania i zrzucania miałem dość. Nogi się pode mną uginały po każdym takim dniu. Myślałem już tylko o chwili spokoju, tracąc resztki zdrowego rozsądku. Co może być nie tak? Przecież i tak już po mnie nie przyjdą... Ugiąłem się. Niedługo później cwałowałem po Mongolii z Saikhan’em na grzbiecie. Był lekki jak piórko a trzymał się jakby na koniu był urodzony. Tworzyliśmy zgraną parę. Pewnego dnia wyjechaliśmy nieco dalej, niż zazwyczaj. Nagle poczułem znajomy zapach. Koń. Virginia. Zamurowało mnie. Nagle trzeźwy umysł wrócił: gdyby zobaczyła mnie z dwunożnym na grzbiecie, byłbym skończony. Stałem jak wryty dopóki młodzieniec nie pociągnął stanowczo za lewą wodzę, informując mnie, iż zawracamy. Ruszyłem nagle galopem i opuściłem łeb do ziemi. Tego Sai się nie spodziewał, więc tym razem fiknął przez moją szyję do przodu, i jęknął obolały. Ja tymczasem już gnałem w stronę Virginii bezgłośnym galopem.Teraz naprawdę poczułem, jak bardzo otępili mnie dwunożni. Znów poczułem nieznośny ból, krew ponownie popłynęła z ran, który na nowo się rozwarły. Wyglądałem jak siedem nieszczęść: siwo jabłkowita sierść przesiąknięta była krwią i potem, oczy były zamglone, grzywa i ogon skołtunione a nogi drżały przy każdym kroku. Maść musiała mieć w sobie coś odurzającego... Odstawiłem myśli na bok, i próbowałem odnaleźć klaczkę. Czułem ją coraz wyraźniej, i chodź mroczki tańczyły mi przed oczami brnąłem dalej, dopóki nie usłyszałem okrzyku kilku koni, gdy bezgłośnie wpadłem w ich gromadę z zarośli.
-Właśnie mieliśmy po ciebie ruszać - jako pierwsza oprzytomniała Virginia.
-Jak widzisz, sam was znalazłem.
-Dobrze się czujesz? - zapytała przekrzywiając łeb.
-Jestem w świetnej formie, mógłbym biegać dalej cały dzień. - odparłem bez cienia charakterystycznej nuty sarkazmu, majacząc.
<Virginia? Z Halta jak zwykle Zosia Samosia>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!