Strony

6.06.2018

Od Yatgaar do Khonkha ,,Przetrwanie rodu"

Wpierw spojrzałam na niego trochę zdziwiona, lecz po chwili dotarł do mnie cel tej kwarantanny.
— Cóż...wiele mu to nie zaszkodzi, a może uratować Miriadę i Dantego. - pokiwałam łbem, spoglądając w stronę bawiących się beztrosko źrebiąt - wprawdzie już całkiem sporych i starszych, ale wciąż dzieci, także w moim sercu, gdzie nowy obraz nie mógł się jeszcze przyjąć. Nieuchronność przemijania co jakiś czas tylko dobijała się mocno, raz po raz krusząc stary, by przygotować miejsce dla nowych widoków. Co było, nie wróci, co było, nie zniknie. - jakże ironicznie pocieszające zarazem.
— Yatgaar? - Khonkh wyrwał mnie z zamyślenia.
— A, tak. - mruknęłam, machając ogonem, gdy jakiś krwiopijca postanowił przysiąść na moim zadzie. - Myślę, że po jutrzejszym dniu powinniśmy wylądować na Gerel Uul. - uśmiechnęłam się, bowiem tym razem miałam dość całej wędrówki.
— Zrobiło się późno. Chyba pójdziemy w ich ślady? - rzekł mój partner, wskazując na członków stada szykujących się powoli do snu. Póki się nie zorientował, musnęłam jego wargi, po czym oddaliłam się, by ściągnąć nasze latorośle. Wkrótce wszyscy staliśmy obok siebie, tyle tylko, że Shiregt wraz z ojcem zauważalnie dalej. Miriada i Dante na szczęście zasnęli szybko. Jeszcze przez jakiś czas obserwowaliśmy oboje w milczeniu rozgwieżdżone, pełne iskrzącego piękna niebo, dopóki i następca tronu nie poddał się zmęczeniu. Teraz w spokoju zapadłam w sen.
~Nazajutrz~
Podczas śniadania pozwoliliśmy rodzeństwu pobawić się, jednak blisko nas, zaś syna zatrzymaliśmy przy sobie. Na razie nie przeszkadzało mu takie traktowanie i chyba nic nie podejrzewał. Cały czas obserwowałam również stado, poszukując ognisk zapalnych. Lexus wciąż była ,,oklapnięta", podobnie z lżejszymi symptomami borykały się Vayola i Khairtai. W pewnym momencie zauważyłam, że dołączyła do córek matka, Valentia. W takiej sytuacji możemy mieć tylko nadzieję, że nie będzie to nic poważnego, i minie samo bądź z pomocą medyków. Czekanie na efekty męczyło mnie już. Chciałam przejść do działania, a nie miałam takiej możliwości.
Wreszcie klan posilił się i mogliśmy wyruszyć w dalszą wędrówkę. Dzieci trzymałam przy sobie, na czele grupy. Idac, przypomniałam sobie o pewnej kwestii, którą chciałam omówić z ogierem już dawno. Na mój znak Khonkh przykłusował powoli z tyłu.
— Coś się dzieje, góra się wali? - spytał, strzygąc uszami.
— Na razie ryby z nieba nie spadają. - uśmiechnęłam się lekko. - Chcę o coś spytać.
— Mów śmiało. - nie odpowiedziałam na razie, uniosłam tylko na dłużej prawą przednią kończynę, odchylając kopyto. Gniadosz przekręcił głowę.
— One też należą do rodu. - rzekłam cicho. Do tej pory nie zwracałam na to zbytniej uwagi, lecz w głębi duszy pragnęłam, by Czarna Winorośl, a chociażby pamięć o niej, przetrwała. Co było, nie wróci, co było, nie zniknie. - przypomniałam sobie to zdanie z wczorajszego dnia. Może na coś się to przyda.
— Tak?
— Ten znak...przeznaczony jest dla każdego jego członka. Jednak twoje zdanie jest ostateczne. - jakoś przeszło mi to przez gardło.
<Khonkh? Tak z innej beczki - nie wiem, czy chcesz, czy nie. XD>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!