Mróz trochę nas zaskoczył, zwłaszcza że organizm przyzwyczaił się już do wyższych temperatur, a zimowa warstwa sierści powoli ustępowała lżejszej. Teren był głównie otwartą przestrzenią porośniętą niską, wczesną roślinnością, a wszystkie inne możliwe nocne kryjówki miały swoje poważne defekty. Jednakże jak się okazuje, zawsze pozostaje opcja awaryjna, wybór przodków. Po pewnym czasie wypełnionym krążeniem dookoła, by rozgrzać zmarznięte ciało, wszyscy zaczęli coraz bardziej zacieśniać swoje orbity które krzyżowały się i przeplatały ze sobą. Źrebięta znalazły się w środku tego zamieszania, a reszta koni stopniowo dołączała do utworzonego przez nie koła od zewnątrz, tworząc kolejne ,,powłoki" Wraz z Khonkhiem znaleźliśmy się mniej więcej pośrodku. Stado uformowało duże, ciasne, ale ciepłe schronienie. Czułam się trochę nieswojo w tym tłumie, lecz najważniejsza była ta właściwość, iż żar naszych serc ogrzewał się nawzajem.
Przez część nocy padał śnieg. Co jakiś czas kolejna grupa otwierała oczy by wymienić stojących na samym krańcu pobratymców. Jako para władająca nie mieliśmy tego obowiązku, jednak nad rankiem zastąpiłam Nicka, by rozprostować kości i mieć szersze pole widzenia. Wkrótce dołączył do mnie Khonkh.
— Kocham cię. - rzucił cicho w pewnym momencie. Uśmiechnęłam się promiennie, zawierając w tym uśmiechu wszystkie niewypowiedziane na głos niezręczne słowa, niezrozumiałe, lecz silne uczucia, będące czymś w rodzaju drogocennej wody dla pustynnego kwiatu. Nad ranem klan znów rozproszył się po terenie, a mój partner postanowił udzielić U'schii ostatnich wskazówek co do Dzawchan, by członkowie dotarli tam bez nas bezpiecznie.
<U'schia? Lipa.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!