Rozejrzałem się. Nie powiem, że mała grupka się tu zebrała. W dodatku wszyscy się na nas tak wyczekująco patrzyli i wybuchali szczęściem na każde słowo przysięgi. W sumie ile razy ja się tak zachowywałem podczas ślubu. Nie zliczę. W sumie dwa razy. Tyle ich wydziałem. Chciałem parsknąć śmiechem. Czasami moje myślenie było co najmniej zabawne. „Nie zliczę. W sumie dwa razy. Tyle ich widziałem”. Jednak nawet na to nie było czasu. Od stania i ciągłych nawoływań zrobiło mi się niedobrze. Nawet patrzenie na ukochaną, nie pomagało. A jak coś palnę? I zepsuję nam uroczystość? Marabell najwyraźniej zauważyła, że coś jest nie tak. Popatrzyła na mnie z niepokojem. Choć trochę motał mi się język, wymówiłem przysięgę. Potem...a potem już nie pamiętam...
.....................................................................................
Obudziłem się jak co dzień w jaskini. Czy jednak był poranek? Scena sprzed ślubu mignęła mi przed oczami. A co jak zemdlałem? Zrobiłem się czerwony jak burak. Nade mną wisiała troskliwa twarz Mary. Tylko jedna. Na szczęście.
-S**aniłem jak zwykle?- zapytałem. Klacz nie odpowiedziała. Zamiast tego pocałowała mnie i spojrzała mi w oczy.
- Martwiłam się o ciebie. Wstawaj leniuchu! Czeka Cię jeszcze jeden pocałunek — przed wszystkimi- uśmiechnęła się.
-Idę, idę- odwzajemniłem gest. Nie wiem, czemu klacz napawała mnie zawsze taką radością i motywacją do działania. I poszedłem. Pełną parą.
-Kocham cię- szepnąłem jej do ucha. Miałem chyba potrzebę mówić jej to ciągle.
-Ja ciebie też- odpowiedziała.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Stanąłem u jej boku i delikatnie musnąłem Jej usta. W tej chwili przestało się dla mnie liczyć wszystko. Nawet to, że patrzą na nas miliony oczu. Dalej już poszło z górki. Powolnie (a przynajmniej tak mi się wydawało), przeszliśmy na polankę gdzie czekało na nas...mnóstwo niespodzianek. Miałem ochotę doszczętnie wynagrodzić wszystkich za trud pracy, jaki włożyliśmy w to miejsce. Było tak pięknie. Zapadała ciemność. Może dlatego, że zemdlałem? Nagle na niebie ukazała się zorza, ale nie taka zwykła. Zorza z fajerwerków wypuszczanych przez ludzi. Oni to mają wyczucie czasu... Uśmiechnąłem się do Mary. Torty też były- co zawdzięczam Khokhowi. A ile było śmiechu, gdy Mara ubrudziła mnie tortem. Zrobiłem to samo Jej, chcąc się odegrać. Jej, czyli mojemu zbawieniu. Potem zaproponowałem „tort Challenge”. Brudziliśmy siebie, gdy ktoś nie znał odpowiedzi na zadane przez drugą osobę pytanie. Wkrótce, bo zabawy włączyli się wszyscy goście.
- I tak zmarnowaliście mój tort- zaśmiał się władca.
- Trudno- odpowiedziałem, zlizując, z tego, z czego mogłem pozostałości po słodkościach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!