Pierwszy szereg, błyskawicznie zebrany ze znajdujących się najbliżej dygoczących lekko ni to z przerażenia, ni to z zaskoczenia koni w żadnym razie nie byłby w stanie oprzeć się szarży, napierającej niczym północny wicher na spróchniałe drzewa. Linia oporu została przełamana, choć większość przeciwników najzwyczajniej w świecie wybrała ucieczkę, ratując swoje nędzne karki. Tylko dwa trupy wierzgały jeszcze nogami w powietrzu. Brzegi szturmu otaczały nadciągające posiłki, zaś środkowe oddziały atakowały wcześniej przybyłych. I tak oto koło walki zamykało się nad ziemią, tratowaną przez dziesiątki kopyt. Posuwaliśmy się coraz dalej, w głąb ich obozu, co jakiś czas przewalając jeden z mocno wbitych pieńków. Zwycięstwo było niemal pewne.
I w tej chwili któryś z bardziej zaciętych, doświadczonych i odważnych wojowników skoczył prosto na prawe skrzydło, w obłędzie rzucając się na wszystko, co się rusza. Wkrótce padł, jednak szereg został już rozerwany. Na przód natarto z podwójną siłą. Żadna armia nie wytrzymałaby takiego natarcia, nawet mając mnie, Bush Brave'a i Khonkha. Ostatecznie zostaliśmy zmuszeni do powrotu, chociaż po ich stronie nie obyło się bez ofiar, a my odnieśliśmy jedynie rany na ciele. Nie było to więc całkiem równoznaczne z hańbą. Gdy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości, władca oznajmił jedynie, że wracamy do bazy przegrupować się i ustalić dalszy plan działania. Po tym zapadła cisza wypełniona tylko cichymi jękami rannych ,,holowanych" przez mniej poszkodowanych członków. Za moją lewą przednią nogą wlókł się ślad złożony z kropel krwi wsiąkających w śnieg. Ciecz spływała również ze śladu po ugryzieniu na mojej szyi. Oprócz tego w tłoku nabawiłam się kilku siniaków. W porównaniu z innymi nie dałam się aż tak stłamsić.
Wreszcie ciągnąca się w nieskończoność trasa doprowadziła nas do granicy lasu, a dalej do obozu, gdzie czekał już od dawna przygotowany medyk, Nick. Z miejsca zabrał się do opatrywania najcięższych przypadków, Byorna i Lindy. Sama stanęłam z boku, po czym zaczęłam tarzać się w śniegu, mimo mocnego pieczenia. Chłód dawał ulgę jedynie w przypadku sińców. Przynajmniej krew ciekła wolniej i bardziej statecznie. Po chwili wstałam i rozejrzałam się, by sprecyzować swe dalsze zamiary. Z drobnymi ranami szło szybko, więc baza coraz bardziej zapełniała się, a kolejka do ,,punktu medycznego" zmniejszała. Pewnie Khonkh planuje już jakąś szybką naradę, więc należało tu poczekać i spodziewać się jego nadejścia.
Wkrótce ogier nadszedł w grupie ,,myślicieli" - Hankena, Hasminy oraz Byorna. Pokiwałam tylko głową z lekkim uśmiechem, po czym ruszyłam przed siebie, dając mu do zrozumienia, iż wszystko to nie jest dla mnie tajemnicą. Błyskawicznie mnie dogonił, nie odzywając się już do czasu przybycia na niewielką polanę. Stanęliśmy w okręgu.
— Dziś może niezbyt nam się powiodło, ale pamiętajmy - to dopiero początek. Szala wygranej jest po naszej stronie. - ogłosił, po czym przeszedł do właściwych spraw: - Ilu zginęło?
— My nie odnieśliśmy żadnych strat. - zauważyła Hasmina.
— Trójka wrogów padła. - dodałam. Jeden z nich pod moim kopytem - pomyślałam z radością.
— W sumie nie udało nam się wiele zdziałać. - mruknął Hanken.
— Być może. Lecz uważam, że ten atak nie był zbyt dobrze przemyślany i ostateczny. Bitwa dopiero się zbliża. - uśmiechnął się przywódca. Chyba czas wkroczyć do rozmowy.
— Kiedy w takim razie zamierzamy się zabawić? - rzekłam.
— Wpierw musimy się wzmocnić, ale równocześnie nie dać wrogowi czasu na zregenerowanie się. - wyjaśnił.
— Więc konieczne będzie skonstruowanie solidnego ogrodzenia i punktów obrony. Dobrze byłoby urządzić wycieczkę do Dund-Us. - podsumowałam.
— Dobry pomysł. - dyskusja stoczyła się na sprawy czysto wojenne: ustawienie armii, uzbrojenie, taktyka. Nie obyło się bez ciętych odpowiedzi, a na śniegu utworzyła się istna plątanina z rysunków pomocniczych. Cóż, kiedy nikt oprócz Hankena i mej osoby po prawdzie nie orientował się zbytnio w tym temacie. Tłumaczenie i nauka zajmowały najlepszym lata, więc nie było sensu zbytnio się wtrącać. Ostatecznie wyglądało to nawet całkiem nieźle; problemem pozostawał tylko czas.
Czas.
Wiecznie biegnący swoim rytmem. Jedni za nim nie nadążają. Inni próbują wyprzedzić lub dostosować się. A niektórzy go zwyczajnie ignorują.
I tak nadchodzi on dla wszystkich; ale to od nich zależy, jaki będzie.
Pod koniec narady rany znów dały o sobie znać. Z ulgą odeszłam do reszty, by położyć się gdzieś i znów spróbować śniegu. Żadne zioła nie rosły o tej porze w takiej okolicy, a nie było sensu iść do medyka z taką błahą sprawą. Po niedługiej chwili zauważyłam zbliżającego się Khonkha. Mimo wszystko uśmiechnęłam się; w duszy, na zewnątrz zachowując obojętną minę.
— Szybko sobie poszłaś. - rzekł zaczepnie, przyglądając mi się uważnie.
— Czy na to też mam dostać pozwolenie...? Mogę wrócić i poczekać. - parsknęliśmy śmiechem, jednak dobrze mi było wiadomo, o co chodzi. - Nie zamierzam zawracać komuś głowy...
— Mnie będziesz zawracać, jeżeli w tym momencie nie pójdziesz. - westchnęłam ciężko, wstając. Ogier postanowił mi towarzyszyć.
Po opatrzeniu ran czułam się mimo wszystko lepiej. Noc położyła już całkowicie kres panowaniu słońca, więc oddałam się w objęcia snu.
~*~
Nazajutrz rozpoczęto budowę solidnego ogrodzenia, złożonego z gęsto wbijanych w ziemię grubych, nagich gałęzi, nieco cieńszych układanych przed nimi lub na ich wystających sękach oraz wielu gałązek drzew iglastych, którymi wypełniano dziury. To właśnie tu, po porannym treningu, zabrała się do roboty ponad połowa klanu. Dwoje koni wystawiono na warty.
— Potrzebuję teraz ochotników na wyprawę do Dund-Us, by zdobyć więcej potrzebnych nam przedmiotów i broni. - rzekł Khonkh, stojąc właściwie przed jedną drużyną: Dorianem, Grey, Eragonem i mną. - No dobrze...Dowodził będzie Eragon. Dam wam jedną radę: nie dajcie się zabić. - obojętne było mi, kto zostanie oficjalnym przywódcą przedsięwzięcia. I tak liczyć się będzie tylko skuteczność.
Po pół godzinie podchodów znaleźliśmy się niedaleko ,,osiedla" składającego się z niskich domków, wokół których walało się sporo interesującego gruzu, ukryci bezpieczne za krzakami. Wpierw uważnie je obserwowaliśmy, by wykluczyć obecność domowników, lecz o tej porze najczęściej dwunogi spały bądź wynosiły się gdzieś w głąb miasta. Po kolei pojedynczo szybko wyskakiwaliśmy, przeczesywaliśmy teren, braliśmy, co się dało, i wracaliśmy. Prędko skierowałam się w stronę płaskiego, ale wyżej położonego składu, uniosłam się na tylnych nogach, i uderzyłam mocno w powierzchnię. Z warstwy stoczyło się sporo kamieni zaś pod nimi ukazało się tylko kilka śmieci. Za drugim razem natrafiłam jednak na ciekawą rzecz: wyszczerbiony nóż. Chwyciłam przedmiot zęby. Do stada wróciliśmy wraz z nim i resztą łupów: kilkoma dosyć krótkimi kawałkami liny, rozciągliwego materiału i żyletką. Całkiem nieźle. Pod wieczór prawie wszystko było już gotowe. Atak zaplanowano na drugi dzień, gdy zimowe słońce utraci swą bladą osnowę, na pierwszy znak wiosny i powodzenia klanu - a przynajmniej taką pogodę sobie wróżono. Z poczuciem wypełnionego obowiązku odpoczywałam z boku, kiedy podszedł do mnie Hanken. Odwróciłam się na kopycie, wolnym krokiem zagłębiając się bardziej w las. Wreszcie uznałam to za dostateczną odległość.
— Myślę, że teraz jest dobra okazja na jakiś atak. - zaczął. Znowu włączył się tryb ,,wk*rwiania".
— Ach, tak? - mruknęłam chłodno. - Masz jakąś propozycję, którą chciałbyś wykonać?
— Mój umysł nie może się równać z twoim, pani...jestem jedynie sługą, któremu braknie roboty. - Zastanawiałam się przez moment. Nie można doprowadzić do buntu. Trzeba ich utrzymać w ryzach...
— Możesz być spokojny o działania frakcji. - potrząsnęłam grzywą. Po powrocie przywołałam do siebie Bush Brave'a. Jeżeli on się za coś zabrał, mogłam być pewna skuteczności tego działania.
— Byleby nikt nie zorientował się co do sprawcy zdarzenia. Resztę pola do popisu pozostawiam tobie. - uśmiechnęłam się. Ogier odwzajemnił gest.
Czy bez, czy ze sprawnym Atom Bomb'em, Khonkh i tak sobie poradzi. Ale...przecież jest beznadziejny. - przypomniałam sobie. Może nie do końca. - szybko znalazłam usprawiedliwienie dla tej myśli, i brnęłam dalej. Nie zrobi to mu żadnej ujmy. Jedno więcej okaleczone życie. Shire jest zresztą nowy. ... Dlaczego ja w ogóle próbuję się tłumaczyć?
.C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!