- Yatgaar, a według ciebie po czym można rozpoznać miłość? - nie byłam już zbytnio zainteresowana rozmową, odwrócona do konia bardziej tyłem niż bokiem, ale słuch miałam wciąż dobry i czujny. Drgnęłam niespokojnie, sztywniejąc na to zadane znienacka pytanie. Mimo, że dotarła do mnie już jego treść, mój umysł nie zamierzał tego przyjąć. On pyta o to...mnie? Przełknęłam ślinę i przygryzłam mocno wargę, by wyrwać się z tego otępienia. Musiałam odpowiedzieć...cokolwiek. Krótkie milczenie zaczęło się przeciągać w nieskończoność.
- Rozpoznać miłość? - zaczęłam, zerkając na niego kątem oka. Wpatrywał się we mnie jak w boży obrazek, z nutką zawstydzenia. Już chciał coś dodać, jednak w tym momencie pociągnęłam to dalej. - Kiedy nie wiesz, jaka więź łączy cię z tą istotą ani kim dla ciebie jest...Ale zawsze stawiasz ją na pierwszym miejscu, z uczuciem, że zaniedbujesz innych. Dla niej skok w ogień jest błahostką. Idę tam. - zakończyłam prawie szeptem, wskazując łbem w kierunku otwartej przestrzeni lasostepu, i jak najszybciej ruszyłam stępem. Dlaczego to zrobił...?
Zapewne daleko za nami, w klanie, została jego ,,ukochana". To by mogło stanowić zagrożenie dla frakcji...Ale nie zauważyłam, żeby tak się zachowywał w stosunku do którejś, więc to pewnie po prostu jakieś słabsze, fałszywe uczucie. - wysunęłam ten najbardziej oczywisty wniosek, i nie sięgałam dalej. Bałam się podświadomie znaleźć tam coś, co mogłoby zburzyć obecną równowagę, cały idealny plan. Jednak odkryłam już ten strach, który na szczęście udało się przysypać gradem innych wspomnień.
Skupiłam się na spokojnym przeżuwaniu roślinności. Należało zebrać siły do dalszej drogi. Ledwo zaczęło się ściemniać, ledwo słońce straciło swój zimny, złoty blask, ledwo cienie wydłużyły się mocno i pojawiły pierwsze ślady mroku, Khonkh dał znak do wymarszu. W końcu mieliśmy długą drogę do pokonania. Noc w noc na przemian kłus i stęp, prędki marsz...Z najtrudniejszą przeszkodą - tym, by nie zasnąć.
~Kilka dni później~
Byłam już zmęczona nieustannym podążaniem naprzód, ale robiłam to mechanicznie. Przystanąć było teraz trudniej, niż biec dalej.
- Dzisiaj idziemy do oporu, jesteśmy już blisko. Zatrzymamy się na otwartym terenie. - oznajmił władca, dysząc ciężko między przerwami. Fakt, że inni również opadają z sił, był pocieszający - nie jestem jedyna, mimo dobrej kondycji. Krajobraz wokół zmienił się nie do poznania; towarzyszyły nam niskie krzaki i przylegająca do ziemi pokrytej cienką warstwą śniegu roślinność, porastające płaską, gładką równinę. Przepiękne, śnieżne wydmy skrzyły się w świetle księżyca i rozgwieżdżonego nieba. Na wprost i z prawej strony rozciągały się łańcuchy gór. Zapewne byliśmy blisko pustyni Govi. Temu wszystkiemu nie udawało się jednak przedrzeć przez mgłę zmęczenia. Od jakiegoś czasu kierowaliśmy się z odchyleniem na zachód, w stronę najbardziej dogodnego miejsca do pobytu nieznanego stada, wśród górskich dolin. Wreszcie przywódca zwolnił, wyraźnie mając na myśli kawałek miejsca pod jedną z małych wydm.
Nikt nie mówił nic; każdy stał z drżącymi kończynami, przygotowując się do natychmiastowego spoczynku. Ale to jeszcze nie koniec. Każdy koniec to początek czegoś innego. - wstrząsnęłam grzywą, by oczyścić ją trochę z nawianego piasku, kiedy znów zadął wiatr, i poczułam masę czegoś sypkiego na grzbiecie i szyi, co sprawiło, że na moment ugięłam się pod tym ciężarem. Kawałek wydmy odpadł pod naporem powietrza. Odskoczyłam prędko w bok, wpadając prosto na Khonkha. Oboje zachwialiśmy się mocno i prawie że upadliśmy na ziemię, lecz jakimś cudem utrzymaliśmy się na nogach, teraz stojąc naprzeciwko siebie.
- Widzę, że twoja grzywa jest w opłakanym stanie po ataku ,,piaskowego monstrum". Nie potrzeba ci medyka? - parsknął śmiechem.
- Co najwyżej dobrego kija. - odparowałam, śmiejąc się. Kątem oka zauważyłam wpatrujących się w nas ze zdziwieniem pozostałych uczestników.
- Czas już spać. Przed nami ważny dzień. - oświadczył stanowczo władca. Wydma, poza swoimi ,,atakami", dawała jednak jako taką osłonę przed czynnikami zewnętrznymi. Ogier ustawił się obok mnie. Zapadła niczym niezmącona cisza. Milczenie pustyni - groźne i miłe zarazem. Przypomniałam sobie jeszcze o sprawdzeniu włóczni, gdy odwróciłam w tym celu głowę, napotkałam spojrzenie ciemnych, spokojnych oczu. Przez chwilę trwaliśmy w bezruchu, po czym Khonkh odezwał się:
- Jak myślisz, jak można sprawić, że świat będzie szczęśliwszy? - zapadło długie milczenie. Nie ma rzeczy idealnych - nigdy nie będzie idealny. Ale szczęśliwszy...?
- Jeśli ty będziesz szczęśliwszy, to i on będzie. Może. - dodałam na koniec w myślach i z ulgą oddałam się w objęcia Morfeusza.
~Rankiem~
Po krótkim śniadaniu poprawiłam rynsztunek i czekałam na dalsze rozkazy, co jakiś czas rzucając ukradkiem spojrzenie przywódcy. Nie odczuwało się zbyt dużej różnicy temperatur pomiędzy północnym skrawkiem Mongolii a granicą Govi; tyle tylko, że śniegu było tu o wiele mniej, jednak udało się odnaleźć zachowane w nim ślady.
- Dużo, plątanina kopyt. - mruknęła Hasmina.
- Tak, to zapewne właśnie oni. Musieli skierować się tam. - gniady ogier wskazał głową kurs na ostoję u podnóża gór, którą zasłaniały płowo-białe łachy. - Fenrir i Hasmina, zostaniecie tutaj niedaleko w razie czego, ale za tą wydmą, byście nie zostali zauważeni. Ja z Yatgaar pójdę dalej. - jak zwykle, cały zapobiegliwy Khonkh. Pokiwałam tylko głową na znak zgody, ale w sumie byłam zadowolona, że będę u jego boku. Przypomniał mi się fragment rozmowy z członkiem frakcji, będącym tu razem z nami.
- Wykorzystamy ten moment w jakiś sposób? Warto by było.
- Zobaczymy. Wszystko zależy od okoliczności.
Prawdę mówiąc, kompletnie nie miałam pomysłu. Wspinaliśmy się powoli na niestabilne wzgórze, ostrożnie, by nie zsunąć się nagle na dół. W końcu znaleźliśmy się na szczycie. Poczułam ukłucie czegoś dziwnego w duszy; w dole widać było spore, ciasno zebrane stado. Władca ruszył pewnie przodem. Wcześnie zostaliśmy zauważeni, jednak nikt nie wybiegał nam na spotkanie; ani z serdecznym powitaniem, ani z dzidą. Zachowywałam maksymalną czujność, z uważnym, obojętnym wyrazem pyska.
- Witajcie. Przybywamy w pokoju. - pozdrowił konie z uśmiechem mój towarzysz. Dopiero po chwili usłyszeliśmy odpowiedź.
- Witajcie, ale z jaką sprawą? - czuć było tę nutkę nieufności. W sumie nic dziwnego.
- Cóż. Gdzie jest wasz przywódca? - spytał ze stoickim spokojem Khonkh.
- Odszedł gdzieś, ale powinien niedługo wrócić. - odezwało się parę głosów.
- Na razie macie pokojowe zamiary, nieprawdaż? - mruknął ktoś, raczej stwierdzając ten fakt.
- Niby z jakiego powodu tak myślisz? - odrzucił piłkę ogier. W tym momencie postanowił włączyć się do dyskusji.
- Powiedzmy, że chcemy wam pomóc. - Kilka par zdziwionych, zaciekawionych spojrzeń zatrzymało się teraz ewidentnie na nas. - Na północy znajdują się tereny bogate we wszelaką roślinność i wodę... - to powinno podziałać na wyobraźnię mieszkańców takiej okolicy - ...bez zagrożenia wojną. To jedynie nasza oferta. - rozległy się dość przyjazne szmery. Usłyszałam westchnienie władcy, po czym oddałam mu kuksańca, ale w tej chwili wszystko ucichło. Rozległ się wyraźny stukot kopyt i jakiś podniesiony, nerwowy głos wykrzykujący coś o ,,idiotach" i ,,niebezpieczeństwie". Bułany, dość niski ogier z towarzyszącym mu terkoczącym do ucha towarzystwem przedarł się przez tłum i zatrzymał gwałtownie na nasz widok, po czym zwrócił do najbliższego konia z jakimś pytaniem.
- Posłańcy jacyś... - odpowiedziała nieśmiało klacz. Zapewne przywódca tej grupy przewiercił nas wzrokiem i rzekł:
- Czego tu chcecie? - Może istnieć gorszy przywódca? Przy nim nawet Khonkh wymięka...
<Khonkh? Jest akcja, jest...1157 słów...*Pada na posadzkę*>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!