- Nie trzeba się o mnie tak martwić. - zapewniłam ogiera, by nie uznał mnie za jakiś ciężar dla klanu. Pożegnał się i również udał na spoczynek. Niewiele myśląc, również zamknęłam oczy i wpadłam w objęcia Morfeusza.
Wczesnym rankiem obudziłam się wypoczęta i gotowa do pracy, co być może było po części zasługą orzeźwiającego, zimnego powietrza. Przez korony drzew przebijało się pomarańczowe światło wschodzącego słońca, a jeszcze intensywniejszą barwę nadawały mu szykujące się do powolnego upadku liście, przywdziewające żółte, brązowe, czerwone i łososiowe suknie. Niektóre z nich postanowiły zstąpić już na bal rozkładu w leśnym runie i chrzęściły czasem pod moimi kopytami. Na szczęście zdołałam nikogo przypadkiem nie obudzić, bowiem większość koni spała jeszcze twardym snem. Ale wśród nich, jak przewidywałam, nie było przywódcy. Szukałam go już od dłuższej chwili, gdy po swojej prawej stronie usłyszałam znany mi życzliwy głos:
- Witaj, Yatgaar. - Odwróciłam się i dygnęłam lekko.
- Wzajemnie, Khonkh. - dalej niespecjalnie wiedziałam, co powiedzieć. Nie miałam nawet pojęcia, po co tak właściwie go szukałam. Do towarzystwa? Yatgaar i towarzystwo to przecież niezbyt dobrana para. W końcu znalazłam w głowie jakiś pretekst: - Kiedy wyruszamy?
- Spokojnie, już niedługo. - uśmiechnął się. - Muszę tylko wszystkich obudzić i zjeść śniadanie. Chcesz mi pomóc?
- Oczywiście. - starałam się jakoś delikatnie budzić inne konie. W końcu ich nie znałam, oprócz władcy. Po posileniu się wyruszyliśmy w drogę. Szłam bardziej z przodu stada.
<Khonkh? Zajrzyj najpierw może na HW;)>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!