Dzień powoli chylił się ku zachodowi. Rozleniwione stworzenia bez pośpiechu pokonywały trasę swej codziennej wędrówki. Żadnego konia, lub innego kopytnego nie widziałam od bardzo wielu dni.
- Może nie powinnam była jednak odchodzić - zaczęła mną targać tęsknota za domem, oraz przemożna potrzeba spotkania kogoś z mojego gatunku - A może... może powinnam zawrócić? Przecież mogę przeżyć te kilka, kilkanaście kłótni dziennie, a może ojciec sobie głowę, serce łamie, gdzie to ja się podziałam?
Spojrzałam za siebie. Kopyta zostawiły wyraźne ślady na suchej ziemi. Westchnęłam przeciągle. Podążając szlakiem moich śladów, szłam w nadziei, że na końcu drogi znajdę swoje rodzinne stado. Nie uszłam zbyt daleko, ponieważ trop kończył się, zrównany z podłożem przez niszczycielską wodę i wiatr. Nadzieja jednak mnie nie odstąpiła. Biegałam wokół tego miejsca, szukając dalszego odcinka, którym mogłabym iść, a gdy go nie znalazłam, stwierdziłam, że odnajdę powrotną drogę sama. Po kilku męczących godzinach, podłoże zmieniło się ze skalistego, w piaszczysty. Pył podrywany z ziemi przez kopyta wlatywał do nozdrzy i podrażniał oczy. Zwolniłam kroku. Powoli stąpałam po piachu, by nie wzniecać tak wielkich ilości małych drobinek. Słońce schowało się za horyzont, a mnie dopadało zmęczenie oraz konieczna potrzeba zjedzenia czegoś, oraz napojenia się. Wokoło znajdowało się kilka roślinek. Szłam na oparach swojej wytrzymałości. Przede mną majaczyły sylwetki, chyba końskie. Nie zdążyłam się przyjrzeć, kiedy poczułam piach tuż przy moim boku, a perspektywa mi się zmieniła.
<Shere Khan?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!