Członkowie ustawili się w równym rzędzie przed zebranym przeróżnym pożywieniem. Długie grzywy lśniły w ostatnich promieniach słońca, które zataczając jaskrawe, czerwone, pomarańczowe i złote łuki chowało się za horyzont. Pierzaste, drobne chmury nabrały pięknych, fioletowo-różowych barw przez światło. Czułam na sobie delikatne powiewy wiatru, odsuwające moją grzywkę na bok i przeszywające ciszę, która zapadła po szuraniu kopyt o trawę. Powoli ukłoniłam się, uginając prawą przednią nogę, a reszta poszła w moje ślady. Zamknęłam oczy i w skupieniu, na nic nie zwracając uwagi, wyszeptałam z serca:
- Untanei he, Boven - wzięłam wdech, i uniosłam powieki. Kwiaty, zioła i częściowo zasuszona trawa nadal leżały w tej samej pozycji, choć w głębi czułam, jakby coś się zmieniło. Wszyscy nieśmiało podeszli i zaczęli podskubywać niektóre przysmaki, jednak po kilku minutach zamieniło się to w prawdziwą ucztę. Po klanie nieustannie rozbrzmiewało echo prowadzonych szeptem rozmów. Zadowolona przeżuwałam besus, a obok mnie stał Edward. Wystarczało nam milczenie. W końcu posiłek dobiegał końca. Mrok spływał po wydłużonych, tonących i zamazujących się w nim powoli cieniach, rozlewając wszędzie gęstą czerń tej nocy. Ostatnie ślady pobladłego nieba odeszły w niepamięć. Już zapalała pierwsze, drobne płomyki gwiazd, migoczących w oddali na granatowym firmamencie. Rozległo się pohukiwanie sowy poszukującej kolejnej zdobyczy. Moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Nadszedł odpowiedni moment. Przenieśliśmy wspólnie resztę roślinności i ułożyliśmy ją we wnętrzu ogromnego stosu suchych gałęzi zaciągniętych tu specjalnie wcześniej. Nie było szans na zapalenie go, ale to powinno wystarczyć. Gładkie, obdarte z kory paliki wbite w ziemię udekorowane kwiatami podtrzymywały całą konstrukcję z lian, tworząc swego rodzaju okrąg na ubitej ziemi. Na miejscach kierunków świata położono nawet kilka kawałków metalu, oznaczających wojnę - dla Fenesa. Członkowie utworzyli zgodny krąg, zwrócony pyskami do środka i patrzący na mnie wyczekująco. Wzięłam głęboki wdech i zarzuciłam łbem, stukając przednimi kopytami o ziemię. Konie ruszyły stępem. Stałam w centrum tego wszystkiego, intonując monotonną, cichą pieśń. Jednak niemalże niezauważalnie ona przyspieszała. Czas rozpłynął się gdzieś w przestrzeni. Miałam wrażenie, że chwile nie mijają, lecz śmigają bezszelestnie; zatopiłam się w harmonii. Tempo wymusiło na stadzie przejście do kłusa. Wzrok stawał się coraz bardziej groźny i zamglony. Nagle oderwałam się od ziemi i zagalopowałam, dołączając do nich, nie zaprzestając nucenia tej mantry. Wyraźnie słyszałam bicie swojego serca. Biegliśmy po wolność, dalej i głębiej, lecz...w pewnym momencie urwało się to jak zwinięty gwałtownie film. Wróciłam do rzeczywistości. Kręciło mi się trochę w głowie. Gdy doszłam do siebie, podeszłam do stosu i oznajmiłam:
- Evil War zostanie na posterunku. A my... - napięcie mimo zmęczenia osiągnęło zenit - wyruszamy na poszukiwania ogników! Kto wróci z pustymi kopytami, ten gapa! - dodałam, i natychmiast zanurzyłam się w las; reszta również zaskoczona rzuciła się do przodu. Kłusowałam kilkanaście metrów, po czym zwolniłam. Noc jeszcze młoda. Miałam ze sobą jedynie sztylet z przyczepioną do niego broszką. Ostrze odbijało światło księżyca, świecąc trupio pośród gęstwiny z zarośli i pni drzew. Skupiłam się, wytężając wszystkie zmysły, mimo że wzrok nie jest moją najmocniejszą stroną. Z uporem maniaka parłam do przodu, natrafiając nieraz na doły, wykroty, zwisające gałęzie omijane w ostatniej chwili lub coś piszczącego umykającego w krzaki. Nuda tej niczym nieurozmaiconej wędrówki przez ciemną, gęstą nicość pochłaniała mnie, jednak nie traciłam nadziei, że może w końcu coś dostrzegę, okaże się prawdą z opowieści. Zawzięcie, z rosnącą irytacją, przedzierałam się dalej, ale nagle zatrzymałam się i niemalże wrosłam w ziemię. Pod kopytami poczułam jakiś ruch. Blisko mnie. Wstrzymałam oddech, udając martwy posąg, część krajobrazu. Coś jasnego mignęło w oddali, w tych warunkach oślepiająco, lecz nie miałam odwagi się ruszyć. Wreszcie wysunęłam do przodu odrętwiałą nogę, i gwałtownie wyrwałam naprzód, nie zważając na przeszkody. Mimo moich poszukiwań dalej niczego nie znalazłam. A przecież wyraźnie widziałam! Nie jestem taka znowu ślepa...Mówi się trudno, żyje się dalej. Ostatecznie do mojej świadomości wpadła w biegu pewna myśl i aż uderzyła w ścianę: A jak zamierzasz wrócić??? Wcale mnie ona nie zdziwiła. Rozejrzałam się dookoła. Nadciągał świt, wciskając się w przestrzenie między liśćmi. Skierowałam wzrok do dołu. Ziemia była na wpół rozmokła przez coraz częstsze deszcze, lecz ślady były w miarę dobrze zachowane. Z trudem odnajdywałam je, a blask słoneczny stawał się coraz intensywniejszy. Zadrapania piekły mnie żywcem, prawa przednia noga bolała. W pewnym miejscu po prostu się urwały; nie zostało już najmniejsze wgniecenie. Trochę zaniepokojona, zrobiłam parę niepewnych kroków, i rozpoznałam pewien charakterystyczny dół. Stąd znałam już mniej więcej drogę. Uśmiechnęłam się lekko do siebie. Z ulgą po przedarciu się przez chaszcze wyszłam na otwartą przestrzeń i powitałam orzeźwiający powiew wiatru. Opium, Evil War, Wiktor, Relikta i Edward już tu byli. Kary ogier podniósł się, mimo rany na łopatce, i podszedł do mnie.
- Złapałaś jakiegoś duszka? - spytał zaczepnie.
- Nie. - odparłam ze śmiechem. - A ty?
- Tylko trochę gałęzi, liści i ciebie.
KONIEC DEFINITYWNY
THE END
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!