Strony

29.12.2019

Od Miriady do Etsiina "Pod jedną gwiazdą" Cz. 4

Podniosły się tumany śnieżnego pyłu, skrzypienie śniegu pod ciężarem kopyt wraz z radosnymi okrzykami i wiwatami tworzyły ogłuszający hałas. W tym jednym momencie wszystko się zawaliło, niczym domek z kart. Przez chwilę stałam w miejscu z szeroko otwartymi oczami, próbując przełknąć szok i rozpacz bez ronienia łez. Wreszcie nie dbając o nic, pobiegłam ku leżącemu na ziemi ogierowi. W desperacji o mały włos nie wpadłam na matkę, która mnie wyprzedziła i prędko oceniła stan konia.
— Nic mu nie będzie. - mruknęła, zabierając się do odprowadzenia go z placu. Zdążyliśmy sobie rzucić tylko jedno, krótkie spojrzenie, gdzie Etsiin natychmiast wbił wzrok w ziemię. Zawiodłem. Na resztę życia zapamiętam, jak wielki ból się w nim czaił. Mimo słabych prób oporu z mojej strony zostałam odciągnięta na bok i zmuszona do pozostania na polu. Stałam cały czas obok zwycięzcy podczas wygłaszania kolejnych przemówień na cześć jego i...moją, właściwie używano już określenia: naszą. Starałam się wyglądać obojętnie, wyprostowana, silna, pomimo spróchniałego rusztowania. Na koniec wedle tradycji wzięłam od władcy wieniec, zmusiłam się do lekkiego uśmiechu i prędko założyłam go na szyję kułana. Rozległy się kolejne wiwaty.
— Dziękuję. - rzekł dumnie, po czym dodał ciszej z nikczemnym uśmiechem skanując mnie wzrokiem, tak, bym tylko ja mogła go usłyszeć: - Długo to trwało, za długo...ale ty będziesz godną zapłatą za jego wybryki...
— Jutro odbędzie się nasze połączenie, na które zapraszam wszystkich bez wyjątku! A teraz jeszcze raz proszę o brawa dla królowej!
~~~
Przymocowywałam zioła do kolejnej, wstępnie oczyszczonej rany po ugryzieniu na łopatce appaloosa powoli i uważnie, niemalże z namaszczeniem. Dałam się całkowicie pochłonąć czynności opatrywania, byle zagłuszyć resztę niekoniecznie przyjemnych myśli. Yatgaar pomagała mi przez pewien czas, później odeszła w stronę lasu. Cardinano znajdował się obok, posilając się i co jakiś czas rzucając nam spojrzenia, które można by nazwać współczującymi. Staliśmy tak w całkowitej ciszy, martwej i napiętej, jak ofiara drapieżnika w agonii. Razem z Etsiinem nie odezwaliśmy się do siebie od czasu walki, a ja niedawno wróciłam z małych tanów na cześć zwycięstwa Dain'a, przedsmaku jutrzejszego wesela, i od razu zabrałam się do pracy jako medyk.
Potrafiłam jeszcze wykrzesać z siebie resztki uśmiechu i poczucia humoru, by uraczyć grupę kułanów na tyle, by uszanowało informację, którą wysyłałam całym ciałem: Nie mam ochoty na towarzystwo. Ale kiedy tylko w pobliżu pojawiał się książę ze swoim prześmiewczym uśmieszkiem, cała energia życiowa ulatywała ze mnie jak z przekłutego balonu, a na myśl o tańcu dopadały mnie mdłości. Była to na szczęście ostatnia część. Modliłam się, żeby śpiewy w końcu ucichły, jednak osioł wciąż obracał się wokół mnie, a ja niechętnie podnosiłam nogi, nie próbując nawet za nim nadążyć. Zbliżał się coraz bardziej, podczas gdy ja próbowałam się wycofać. 
— Wiesz, od kiedy tylko cię ujrzałem, suko, wiedziałem, że jesteśmy sobie przeznaczeni. - znów wyszeptał z wyraźnym zadowoleniem. - Twój bezsensowny opór mnie trochę bawi, ale nie bój się...jutro o tej samej porze będziesz mnie błagać o więcej. 
— Ała. - syknął ogier, kiedy w zamyśleniu podrażniłam zranienie.
— Przepraszam. - mruknęłam, wyrzucając natychmiast te potworne obrazy z głowy.
— Nie waż się przepraszać. - odparł cicho. Po tej wypowiedzi znów zapadło milczenie.
Kiedy skończyłam opatrywać ukochanego, księżyc wisiał już po jednej stronie nieboskłonu, a pasek dziennego światła po drugiej był już tylko bladym wspomnieniem. Wycieńczona i opadła z sił, przypalana piętnami żałości i rozpaczy, z rozkoszą przyjęłam błogosławieństwo snu, który miał mnie choć na moment uwolnić od koszmarów rzeczywistości. Niedoczekanie.
Świt, jaskinia, głosy, głosy reniferów. Tak, to znowu oni. Znów się zbliżają, z czarnymi uśmiechami, szepcząc między sobą, zaraz ponownie ją upokorzą. Próbuje się wyrywać, krzyczy, woła o pomoc, jednak na próżno. Wybrali, środkowy ren wychodzi przed towarzystwo. Ach, nie, wybaczcie pomyłkę, w tym mroku trudno rozpoznać; Dain. Historia ma tendencję do powtarzania się, czyż nie?
— Aaa! - wrzasnęłam, miotając się w strachu i kopiąc na wszystkie strony, byle tylko uniknąć kolejnego, obślizłego dotyku.
— Listre hasz!* - warknął znajomy głos, na szczęście przyjazny. Zamarłam i odwróciłam głowę, by napotkać łagodny, acz stanowczy wzrok matki. - Przepraszam, musiałam cię jakoś obudzić. - westchnęła klacz, "wzruszając ramionami". Strzeliła oczami na prawo i lewo, po czym wyrzekła to jedno słowo, ciche, lecz mocne w swej prostocie: - Uciekaj. - przez chwilę patrzyłam na rodzicielkę jak na wariatkę, naszła mnie nawet myśl, że może doznała dzisiaj ciężkiego szoku, ale za dobrze ją znałam. To była Yatgaar, z zimną krwią podrzynająca gardła, a kochająca do ostatniej jej kropli. W oczach zakręciły mi się łzy. Tak, to była moja jedyna szansa. Uciec, uniknąć fatum spędzenia reszty życia na łasce barbarzyńskiego księcia kułanów, zostawić za sobą wszystkie troski (i wyruszyć na poszukiwanie nowych :p) i zawodne serce, przeżyć.
— Nie mogę. - odrzekłam, czując mokrą kroplę spływającą po policzku i lekko kiwając głową.
— Oczywiście, że możesz. Przekupiłam strażników, najprostsza droga prowadzi przez las na północ, później wzdłuż gór na zachód. Jutro będziesz już daleko stąd. To mój bożonarodzeniowy prezent. Idź już. - rzekła chłodno, odwracając wzrok. Spojrzałam na śpiące smacznie ogiery, na wargi, które całowałam, na kopyta, które mnie broniły. Czułam wzbierającą we mnie falę uczuć wręcz nie do wytrzymania.
— Ja nie mogę... - zaczęłam, jednak matka wnet mi przerwała:
— Uciekaj! - krzyknęła, raptownie stając dęba. Cofnęłam się z przerażeniem, jednak gdy tylko opuściła łeb, w jej rozpalonych wzburzeniem i irytacją oczach dostrzegłam łzy. Przez moment trwałyśmy w bezruchu w całkowitej ciszy, po czym powoli podeszłam do rodzicielki i objęłam ją szyją.
— Nie mogę. Ja cię kocham, mamo. I Etsiina też. - stałyśmy tak dłuższą chwilę, dopóki dreszcze nie przestały nawiedzać naszych ciał. Uśmiechnęłam się, próbując otrzeć kroplę na ganaszu klaczy, ale na próżno. Zanim odeszła z lekkim uśmiechem na pysku, mrugając do mnie po raz ostatni, rzekła tylko, wzdychając:
— Ech...a taki ładny był mieczyk. Kiedyś wyrwę go tym osłom prosto z piersi. - mimo woli w duchu parsknęłam śmiechem. Cała ona.
Nie byłam w stanie zasnąć ponownie po takiej dawce emocji, więc wybrałam się na spacer po lesie. Wolno stawiałam krok za krokiem. Modliłam się, żeby jak najszybciej wybudzić się z tego koszmaru, którego jedynym miłym elementem była tamta pierwsza noc, zapewne również ostatnia. Czy to w ogóle możliwe, żeby dosłownie wszystko, całe życie, rozleciało się w ciągu dwóch dni?... Czułam się jak lodowy płatek w oku cyklonu, cienki, kruchy, utrzymywany tylko w wyniku delikatnej równowagi, którą wyjący wiatr za wszelką cenę starał się zburzyć, tym samym niszcząc strukturę od środka. A śnieżynka wiruje coraz szybciej...coraz szybciej...i szybciej...

Nie mam nic co mogłabym tobie dać,
Nie wiem jak iść, żeby już nie gubić się.
Nie mam nic co mogłabym tobie dać,
Nie wiem jak iść, żeby już nie gubić się.

Więc serce swe oddaję Ci
Nie pragnę nic, tylko ciebie.
Więc serce swe oddaję Ci
Nie pragnę nic, tylko ciebie tu.

Miłością swą zatrzymaj czas, 
Niech będzie tak, byśmy mogli trwać,
W nadziei że, ułoży się,

Pod jedną gwiazdą złączą dusze dwie...

Skończyłam śpiewać szeptem. Dotarłam nad jakieś śródleśne jezioro, z którego wypływał cienki strumyk, torując sobie drogę wśród zeschłych liści i mokrej ściółki. Uniosłam głowę ku niebu, spoglądając na migoczące gwiazdy i kawałek księżyca wystający zza koron drzew. Miałam ochotę wykrzyczeć mu prosto w pysk, jakimi %&#$# są on i jego towarzyszki, jednak nie zdążyłam. Ni stąd, ni zowąd coś wielkiego, szarego i obślizgłego wyskoczyła prosto w moją stronę z tafli wody, rozbryzgując ciecz na wszystkie strony. Z głośnym rżeniem uskoczyłam i odbiegłam kilkadziesiąt metrów od zbiornika. Dopiero wtedy obejrzałam się za siebie i szczęka mi opadła. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w stworzenie przypominające skrzyżowanie konia z rybą. Istota, wyjątkowo oślizgła i pokryta szaro-szmaragdowymi łuskami, przypominała kopytnego w stanie rozkładu, o patykowatym ciele z wyrastającymi gdzieniegdzie płetwami i jedną wielką na grzbiecie oraz ciemnymi gałkami ocznymi wyzierającymi z wielkich oczodołów, wpatrującymi się teraz we mnie z pierwotnym głodem i furią. Te odczucia prędko jednak zniknęły, zastąpione przez dziwną martwotę i coś na kształt smutku.
— Meh...no trudno, nie tym razem. - westchnął stwór, odpływając nieco od brzegu.
— T-ty mówisz? - wyszeptałam z trudem.
— A co, nie widać? - przekrzywił głowę, przypatrując mi się z uwagą. - No, już się tak nie cykaj. Rzadko mam jakichś gości, nie mogę wszystkich zjadać, zwłaszcza w taki piękny dzień. - uśmiechnął się, co w połączeniu z żółtymi, krzywymi zębami nie wyglądało przyjemnie. Wciąż stałam w tym samym miejscu. Mogłabym po prostu się odwrócić i odejść, ale...no właśnie. - Czy mi się zdaje, czy panience ostatnio nie wiedzie się najlepiej? - zacisnęłam zęby.
— Nie twoja sprawa. - mruknęłam, odwracając głowę. Samo patrzenie na tego osobnika bolało.
— Myślę, że byłbym w stanie pomóc.
— O co ci chodzi? Zostaw mnie w spokoju!
— Och, to przecież proste: ja pomogę tobie, ty pomożesz mi. To chyba uczciwy układ, nieprawdaż? Oboje na tym zyskamy. Ale; Nie znaczy nie, prawda? - istota zaczęła się powoli zanurzać, na powierzchni została już tylko głowa. To niedorzeczne i odrażające. Dlaczego miałabym zaufać jakiemuś ohydnemu stworowi, który jeszcze przed chwilą chciał mnie zjeść na kolację? Bo to twoja jedyna szansa, Miriado. Przygryzłam wargi do krwi, kręcąc głową. To się nie skończy dobrze.
— Zaczekaj! - zawołałam w końcu. Odwrócił się z jeszcze szerszym, makabrycznym uśmiechem. - Co...co masz na myśli?

*Czarna Winorośl. Czyt. Dość niedelikatny odpowiednik wyrażenia "Uspokój się"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!