Strony

14.04.2019

Od Miriady do Etsiina ,,Cansli"

— Chyba nikt nie czerpie z tego specjalnej frajdy. - odparłam, uważnie obserwując ruchy reszty drużyny. Jednak kułan po chwili wyprostował się, pokręcił powoli głową i skinął na nas, by ruszać w dalszą, pilną drogę. Kłusowaliśmy praktycznie przez cały czas, z krótkimi odcinkami galopu. Całe szczęście, nie ustępowaliśmy pod tym względem przybyszom z południa, a moja matka na wieczornych postojach wręcz potrafiła brykać na całego i z całym politowaniem przyglądała się naszym mało przytomnym minom i przepoconej sierści. Czasem myślałam, że mogłoby się ją zaprząc do wozu, jak to czynią ludzie z końmi, i wciąż nie dałoby to spektakularnych efektów, ale z drugiej strony taki widok dodawał sił do dalszej wędrówki...
— Que te gusta hacer?* - spytał nagle mój nakrapiany towarzysz, inicjując tym samym rozmowę. We dwoje nie byliśmy w stanie długo zachować milczenia. Przechyliłam lekko łeb, zaskoczona, ale po chwili zmrużyłam oczy i odparłam:
— Sometimes you're quite annoying, you know?*
— No to mamy remis. Jeden do jednego. - uśmiechnął się ogier. Na moment zapadła cisza. - Właściwie co to znaczyło? - moje kąciki pyska automatycznie powoli się uniosły.
— Nieważne... - odpowiedziałam wymijająco. Rozmówca zamilkł i wydawało się, że rozmowa została zakończona. Niedoczekanie. Kiedy najmniej się tego spodziewałam, bezczel popchnął mnie w bok zadem, akurat gdy przechodziliśmy obok niewielkiego leśnego stawu. Wylądowałam kopytami na obniżeniu terenu przy brzegu i nie miałam już szans złapać równowagi. Wpadłam do wody z głośnym pluskiem, wijąc się, zaskoczona, jak ryba dopiero co z niej wyjęta. Szybko znalazłam oparcie dla kończyn i wygramoliłam się na ląd, ociekając wodą i wlepiając wzrok w nakrapianego konia. Nie był w stanie ukryć tego uśmieszku. Jednym, błyskawicznym ruchem zerwałam jedną z długich, mocnych trzcin z przybrzeżnych zarośli i rzuciłam się do przodu, wymachując nią na lewo i prawo. Z satysfakcją obserwowałam, jak prędko rzednie mu mina.
— Ułaaa! - ogier podjął decyzję o natychmiastowej ewakuacji z mojego zasięgu.
— Wrucaj u! - wołałam, próbując równocześnie mówić, śmiać się i dosięgnąć go kijaszkiem. Zrobiliśmy tak parę kółek, zanim Etsiin w pędzie nie zdążył wyminąć jednego z kułanów, a ten zarył łbem w jakieś krzaki. Gdy go wyjął, nikt już nie mógł powstrzymać się od śmiechu na widok jego pyska całego oblepionego osobliwym, białym puchem. Strzepnięcie wszystkiego ,,paskudztwa" zajęło mu prawie pół dnia.
Wróciliśmy na swoje miejsce w grupie, odprowadzani niechętnymi spojrzeniami przewodników. Korzystając z okazji, dźgnęłam lekko trzcinką towarzysza dla zasady, po czym odrzuciłam ją daleko w las. I podobno to tak się zachowują prawdziwi przyjaciele...Jeszcze ja dałam się w to wciągnąć. Świat jest dziwny.
— Czasami jesteś trochę denerwujący, wiesz? - mruknęłam, próbując bezskutecznie odgarnąć mokrą grzywkę.
— Dzięki za komplement, nie trzeba było. - uśmiechnął się na to, pomagając mi uporać się z włosami. Dialog się urwał, ponieważ natrafiliśmy na kawałek płaskiego, otwartego terenu i przeszliśmy do galopu. Tętent naszych kopyt w niektórych momentach niemal się zrównywał. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę. Żaden dźwięk prócz naszego rżenia nie mącił stepowej ciszy. Świat jest piękny.
Na sen zatrzymaliśmy się w zagajniku pod monumentalną skałą, a właściwie pomnikiem składającym się z kilku potężnych głazów ułożonych w coś w rodzaju psa. Dość szybko się posililiśmy i stanęliśmy w małej grupce. Powoli kolejne pary powiek opadały ciężko, przenosząc swoich właścicieli do krainy snu. Ostatnie pomarańczowe i różowe przebłyski słońca ustępowały miejsca granatom i czerni nocy, pełnej cieni. Przeniosłam wzrok na Etsiina. Z zamkniętymi oczami wyglądał nawet...słodko? Miriado, albo się obudź, albo porzuć resztki przytomności. Przez jakiś czas wpatrywałam się przed siebie w dzicz. Jako jedyna nie mogłam zasnąć. Westchnęłam cicho i delikatnie odsunęłam się od towarzysza. Ruszyłam na chybił-trafił jakąś wąską, leśną ścieżyną, użytkowaną ostatni raz już dość dawno. Prowadziła pod górę, miejscami podejścia stawały się naprawdę strome, a kamienie i drzewa nie ułatwiały sprawy. Coś w głębi serca podpowiadało mi jednak, że warto. Ostatni raz podciągnęłam tułów. Podniosłam głowę i...zaparło mi dech.
Z lasu wydostałam się na gładki szczyt wzgórza. Porastające go kwiaty lśniły jednakowo na srebrzysty kolor w blasku księżyca. Rozciągał się z niego widok na mongolską mozaikę puszcz, stepów, strumieni i gór, a raczej ich cienie, pod kopułą rozgwieżdżonego nieba. Punkciki najróżniejszej wielkości i koloru migotały lekko, przyprawiając o zawrót głowy. Niebo przecinał jasny pas, niczym tajemnicza, kolorowa chmura, za którą mógłby skryć się raj. Ale na scenie znajdował się ktoś jeszcze.
— Etsiin? - szepnęłam właściwie odruchowo, w nadziei, że się nie mylę. Lecz wystarczyło zrobić krok do przodu; równocześnie koń odwrócił łeb. Nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko, zapraszając mnie gestem.
Stanęłam obok. Przez głowę przemknęła mi myśl, że nie mógł to być przypadek, aczkolwiek było to nieważne. Z błyszczącymi oczami oddałam się podziwianiu cudów dziejących się na naszych oczach. Wreszcie któreś z nas musiało odwrócić wzrok i przyciągnąć uwagę drugiego. Skinęliśmy tylko głowami. Słowa były absolutnie zbędne. Odczułam teraz cały ciężar dziennej wędrówki i postanowiłam się położyć. Ogier poszedł za moim przykładem.
— Jak myślisz, kim one są? - spytał cicho, wpatrując się w gwiazdy.
— Myślę, że to my. - odparłam po chwili milczenia. - Nasze...odbicie. Drugie dno. Każdy ma swoją...gwiazdę. Umierają i rodzą się razem z nami. Czasami mogą coś doradzić. - próbowałam wyjaśnić jak najlepiej swój punkt widzenia, z trudem dobierając słowa.
— To piękne. - odrzekł ku memu zaskoczeniu Etsiin. - I jestem pewien, że twoja gwiazda będzie świecić najjaśniej. - szczerze mówiąc, oczy mi się już kleiły, odpowiedziałam więc tylko, ziewając:
— Twoja również.
— Och...zamierzamy tu spać? - spytał.
— Mam przy sobie stróża, czyż nie? - uśmiechnęłam się. Na pół przytomna położyłam głowę na boku ogiera i...zasnęłam.
~Nazajutrz~
Gdy otworzyłam oczy, ze zdziwieniem stwierdziłam, że leżę na jakimś wzniesieniu z łbem opartym na nakrapianym koniu. Prędko jednak przypomniałam sobie wydarzenia wczorajszej nocy, a w dodatku z niepokojem stwierdziłam, że jest już całkiem późno. Wstałam i obudziłam przyjaciela. Oboje jak najszybciej zeszliśmy na dół. Ledwo zdążyliśmy zjeść jakiekolwiek śniadanie, by wyruszyć razem z pozostałymi.
Tego dnia wkroczyliśmy w obszar pasma górskiego, które prawdopodobnie oglądaliśmy wczoraj. Zrobiło się chłodniej niż wczoraj. W niektórych miejscach zauważyłam nawet leżący śnieg, nietknięty promieniami słońca. Wędrówka tymi drogami nie należała do najłatwiejszych. Zbliżaliśmy się do najwyższego punktu, jaki mieliśmy podczas pokonywania trasy osiągnąć. Wkrótce puchu mieliśmy już po pęciny. Mroźny wiatr hulał, przenikając mnie do szpiku kości.
Wtem rozległ się wrzask jakiegoś bliżej nieokreślonego stworzenia, zapewne zranionego i rozwścieczonego, gdzieś w lesie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że tuż po nim rozległ się jakiś huk i pojawiło narastające dudnienie. Wszyscy spojrzeliśmy w górę. Ze skał pędziła na nas lodowo-śnieżna fala. Na moment zamarliśmy w bezruchu w obliczu galopującej ku nam śmierci. Rozległy się pojedyncze krzyki, lecz zza mgły. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Instynkt darł się ze zdwojoną mocą. Rzuciłam się do pierwszego lepszego głazu i przykleiłam do jego powierzchni. Ryk lawiny zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Gdy uderzyła o skałę, miałam wrażenie, że świat pęka na pół. Potem po prostu straciłam przytomność.
Wokół mnie rozciągał się ocean bieli, aczkolwiek z każdym mrugnięciem powieki stawał się coraz bliższy. Leżałam w dziwnej, dość niewygodnej pozycji, przyparta do twardej powierzchni. Wszystko mnie bolało. Zorientowałam się, że znajduję się w maleńkiej przestrzeni, przypominającej grotę, pod grubą warstwą śniegu przez którą tylko ledwo-ledwo przebijało się parę promyków słońca. Jednego mogłam być jednak pewna. Żyję. A czy będę żyć...to już inna kwestia. 
— Halo?! Halo! Jestem tu! - moje krzyki odbijały się od zimnej warstwy, tworząc nieznośne echo. Nagle usłyszałam coś z góry, więc uciszyłam się i nadstawiłam uszu.
Szmer i skrzypienie na granicy słyszalności. Dźwięki! Jakieś słowa. Nie. To nieprawda, to nie może być prawdą! Przez dłuższy czas nie słyszałam niczego. O matko...lepiej nie...Przerażający krzyk mojej rodzicielki przeszył mnie niczym lodowy sztylet. Znów głosy. Po pewnym czasie jednak zaczęły się błyskawicznie oddalać.
— Nie! - wrzasnęłam ze złością, która mimo wszystko szybko mi przeszła. - Cansli!** Cansli! Cansli. Cansli. Cansli. Cansli, Cansli. Cansli...
<No, mój rycerzu?XD>

*Tłumacz Google - na wszystko zaradzi xD
**Cansli (Ród Czarnej Winorośli) [czyt. kasli] - Proszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!