Dante mnie denerwował. Bardzo mnie irytował, tym, ze był tak pewny siebie, wyniosły, dumny, ze uważał siebie za ósmy cud świata. Był po prostu okropny, choć uważał się za świetnego, w odróżnieniu od Shiregta, który był idealny, a wcale się za takiego nie uważał.
- Wiecie co, ja może się przejdę. Miłego zabijania się o drzewa - syknęłam, rzucając ostatnie spojrzenie na przyszłego władcę i odchodząc niespiesznym krokiem.
- Przecież się nie zabiłem - krzyknął Dante, jednak zignorowałam tą zaczepkę, przyspieszając trochę.
Po chwili samotnego truchtania przy moim boku znalazł się Shiregt. Szliśmy chwilę nie zamieniając ze sobą żadnych słów.
- Dlaczego twój brat musi być taki... Dantowaty - prychnęłam, kiedy oddaliliśmy się już trochę od dwójki nastolatków.
Ogierek westchnął. Był to jego jedyny komentarz co do mojej wypowiedzi. Odpowiedz była zbyt prosta, by trzeba było ja wygłaszać.
Kilka metrów od nas przebiegł mały srokaty kuc. Widok medyka przypomniał mi o mojej rodzicielce.
- Myślisz, ze wyzdrowieje? - zapytałam zgaszonym głosem.
- Twoja matka? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
Przytaknęłam głową w milczeniu.
- Nie widziałem jej od wypadku. Ale jestem pewien, ze z tego wyjdzie - miałam wrażenie, ze powiedział to tylko po to, by mnie pocieszyć.
- Chyba najlepszym wyjściem będzie ci uwierzyć.
- A nie jestem wiarygodny? - uśmiechnął się pocieszająco.
- No nie wiem... - uśmiechnęłam się półgębkiem.
- Obrażasz przyszłego władcę - fuknął niby obrażony.
- Doprawdy? Nie zauważyłam - wyszczerzyłam się wyzywająco - Ścigajmy się do tamtego drzewa. Kto wygra zdobywa wszystko.
- To znaczy?
- To znaczy, może pobawić się w Dantego i wskoczyć na gałąź - wytłumaczyłam zasady zakładu.
- A podobno go nie lubisz.
- Raz, dwa, trzy... Start! - wykrzyknęłam olewając komentarz Shiregta. Choć w głowie wciąż miałam obraz rannej mamy, starałam się skupić na biegu - w końcu po to wymyśliłam tą zabawę.
Wiatr wył mi w uszach, a trawa delikatnie łaskotała moje nogi. Niebo powoli nabierało wieczornych barw. Świat był taki piękny, zwłaszcza, kiedy miałam świadomość, ze biegnie za mną mój najlepszy i jedyny przyjaciel. Przy nim mogłam się odprężyć i oderwać od problemów.
Dopadłam do wielkiej rośliny pierwsza. Zgięłam się, skoczyłam i... przeskoczyłam. Gałąź okazała się za niska, aby na nią wskoczyć, ale za wysoka, żebym mogła na nią wejść. Reszta odnóg od pnia była stanowczo zbyt blisko nieba, żebym mogła je choćby musnąć pyskiem.
Nastolatek dobiegł do nie i zahamował, wbijając kopyta w ziemię.
- Trochę się nie udało - ruchem głowy wskazał na gałąź.
Nie zareagowałam na to. Mój wzrok przykuły dwa gniade konie, łudząco podobne do moich rodziców. Ale moja matka leżała nieprzytomna gdzie indziej, a mój ojciec czuwał przy niej. Jednak, im dłużej wpatrywałam się w ową parę, tym bardziej byłam pewna, że są to moi rodzice.
- Mamo! - krzyknęłam, biorąc się do biegu, jednak po chwili zatrzymałam się i rzuciłam spojrzenie Shiregtowi - Idziesz?
- Nie będę ci przeszkadzać - odpowiedział, łbem zachęcając mnie do wznowienia biegu.
Popatrzyłam na moich rodziców. Matka leżała na ziemi, skulona jak do snu, a ojciec, również ułożony na trawie, przyglądał się jej. Przez chwilę bałam się, że stan mojej rodzicielki się pogorszył, ale wtedy przecież tata pobiegłby po lekarzy. Pewnie poczuła się lepiej, przeszła, zmęczyła i teraz odpoczywa. To było najbardziej logiczne wyjaśnienie.
- Może jednak ze mną pójdziesz? Bo trochę się... boję - poparzyłam szklanymi oczyma na ogierka.
< Shiregt? Nie psuj jej humoru jeszcze bardziej >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!