Strony

11.04.2018

Od Yatgaar ,,Od rumaka do czarnowłosej...a z powrotem?" Misja #14

Zamrugałam gwałtownie, próbując spędzić sen z powiek, jednak od dalszych działań powstrzymał mnie nagły, tępy ból z tyłu głowy. Opadłam z sił, ponownie zamykając oczy. Serce waliło mi dziko, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej na wolność, oddech był szybki i nierówny, a w żyłach poczułam przypływ adrenaliny. Co się do jasnej ciasnej ze mną dzieje? Po kilku minutach uspokoiłam się w miarę, choć pierwsza zauważona dolegliwość nadal dawała o sobie znać. Dopiero teraz zaniepokoił mnie trochę fakt, że z bliska dochodziły mnie fragmenty jakiejś ludzkiej rozmowy, wprawdzie bardzo słabe, zakrawające na urojone, ale jednak. Na dodatek ten dziwny, lecz smakowity zapach, intensywny, trochę kręcący w nosie, surowy. Leżałam dalej na plecach na czymś miękkim...Jak to: wyleguję się na własnym grzbiecie?! To już absolutnie popchnęło mnie do działania, budząc liczne podejrzenia. Otworzyłam szeroko oczy, podrywając z wysiłkiem górną część ciała, i podniosłam odruchowo trzęsącą mi się kończynę pod światło. To nie była długa, sucha, umięśniona noga klaczy zakończona masywnym kopytem. Zastąpił ją twór w postaci beżowej, bladej masy mięśni, mogącej zginać się w połowie, a wieńczyła ją dłoń z pięcioma palcami. Taka sama znajdowała się po drugiej stronie ciała.
W totalnym szoku wpatrywałam się w nią, a w końcu opuściłam, nie mogąc jej utrzymać; odmawiała mi zdecydowanie posłuszeństwa. Zalewała mnie fala irracjonalnych myśli i dokumentnego przerażenia, ale postanowiłam wziąć się w garść. Wyłapałam z tego wątku tylko jedno: Jestem człowiekiem. Człowiekiem. Człowiekiem. Leżałam na kocach, przykryta jednym z nich, teraz tylko do połowy. Musiałam mieć się na baczności. Ktoś mógł tu wejść w każdej chwili. Powoli, ostrożnie wygramoliłam się z legowiska, i spojrzałam w dół, na moje drżące nogi, niepewne. Spróbowałam zrobić krok do przodu. Po kilku minutach wkurwiających prób sztywne patyki stały się bardziej przydatnymi i pewnymi. Podeszłam swobodnie do jakiegoś niewielkiego lustra po lewej stronie pomieszczenia.
Na jego powierzchni odbijała się naga, młoda, kobieca sylwetka. Szerokie biodra, chude, lecz umięśnione ręce ze spracowanymi dłońmi, piersi, mocne nogi zakończone płetwiastymi stopami, twarz o wyraźnych rysach okolona burzą kruczoczarnych, długich, idealnie prostych włosów. Jedynie ciemne, głębokie, przymrużone od przebijającego się przez płótno promieni słońca oczy wydawały mi się znajome, niczym odłamek duszy. Czułam, jakby ciało to było odwrotnością końskiego; podniosłam powoli ramię do góry, z mniejszym już oporem, dotykając czoła. Ruszyłam na wycieczkę dookoła pomieszczenia, co wydawało mi się jedyną rozsądną rzeczą w takiej sytuacji.
Znajdowało się tu oczywiście wspomniane wyżej lustro i niskie, drewniane łoże z górą pomiętoszonych koców. Pośrodku mieściła się pustka, wypełniona jedynie szorstkim dywanem na dole. Doliczyłam do zestawu jeszcze jasny stolik, komodę, trochę ubrań, plastikowych worków i dwa nieznane mi przyrządy. Na ścianie wisiało też wiele kolorowych tkanin. W te wpatrywałam się najdłużej; moje oczy dostrzegały zupełnie mi wcześniej nieznane kolory, co było co najmniej fascynującym pozytywem. Odkryłam też, że zaciskające się dłonie o długich, smukłych, chwytnych palcach również bardzo się przydają.
Przypomniałam sobie, że dwunogi pojawiają się wyłącznie owinięte w różne tkaniny i szmaty. Bazując na tym odszukałam cały zestaw składający się jedynie z długiej sukni zdobionej wieloma naszyciami i kilkoma koralikami oraz czapki. Z ulgą stwierdziłam, że zrobiło mi się cieplej. Naga skóra nie chroniła dobrze przed zimnem. W tym momencie otwór prowadzący do pomieszczenia rozwarł się i stanęła w nim kobieta. Odruchowo cofnęłam się, spłoszona. Powiedziała coś niezrozumiałego, zapraszając mnie gestem do środka. Chwilę się wahałam, ale ruszyłam za nią do trochę bardziej ciasnego i zagraconego pomieszczenia, wywołującego mdłości. Reszta rodziny - ojciec, babka i dwoje dzieci - siedziało przy parującym posiłku. Usiadłam obok sztywno, gotowa do samoobrony w każdej chwili. Przez dobrych kilka minut nie tknęłam jedzenia, ale głód i nęcący zapach wygrały. Wtedy odkryłam, że mięso i kumys po prostu...mi smakują, dzikiej klaczy. Jednak wkrótce przepaść zaczęła otwierać się coraz szerzej. Zaczynałam rozumieć, co mówią. Wyłapywałam wpierw pojedyncze głoski, sylaby, słowa, zdania, a wreszcie wszystko, o czym zawzięcie nawijali, stało się dla mnie w pełni zrozumiałe.
— Selenge, trzeba jeszcze przygotować konie, nim wyruszymy. - młoda kobieta ozdobiona wieloma bransoletami, naszyjnikiem z błyszczącym kamieniem i burzą brązowych, prostych włosów pokiwała głową w milczeniu. Rozmowa toczyła się teraz na temat przeprowadzki. Niedługo wyruszą...czas się zwijać. - to z niej wywnioskowałam.
— A jak się waćpanna nazywa? - dopiero po chwili zorientowałam się, że mówi do mnie.
— Byamba. - palnęłam pierwsze, co mi ślina na język przyniosła.
— A więc, Byamba...co zamierzałabyś zrobić? - ciągnął facet. Postanowiłam działać, póki mam czas.
— Muszę iść. - rzekłam stanowczo i spokojnie, wstając z maty.
— Nie skończyliśmy posiłku i...Hej! - był to ostatni krzyk, jaki dotarł do mnie po tym, jak wybiegłam z jurty. Wpierw oślepiło mnie słońce, jasne i ciepłe ponad stepem. Wszędzie rozciągał się po horyzont pas bladej zieleni. Mimo wszystko dostrzegłam jakieś miasto i ciemniejszą linię lasu. Pognałam w stronę ostatniego, bosymi stopami ledwie dotykając ziemi, niemalże frunąc w powietrzu. Ale ludzkie ciało było stanowczo za słabe; wkrótce po pokonaniu niewielkiej dla konia odległości stąpałam ciężko i szarpałam się do przodu jak na wędzidle, byle znaleźć się już w bezpiecznych leśnych ostępach. Zmordowana, w połowie drogi przystanęłam i zaczęłam iść wolnym marszem. Czas mijał. Wszechobecny spokój zakłócały jedynie krążące po niebie ptasie drapieżniki. Czułam na sobie ich spojrzenia.
Uśmiechnęłam się do siebie szeroko, wchodząc między pierwsze drzewa. Ulga wkrótce w połowie zniknęła; miękką skórę stóp łatwo kaleczyły zeszłoroczne kolce, wystające korzenie, ostre kamienie i żwir występujące tu w obfitości. Miałam mglistą nadzieję natknąć się tu na coś, co mogłoby mi pomóc, jednak aż do zmroku nic takiego się nie wydarzyło. Mój wzrok pogarszał się teraz. Czas znaleźć kryjówkę. Z okolicznego mchu i gałęzi zbudowałam sobie leże, ale ze względu na mięsożerców postanowiłam przenieść je na drzewo. Ręce naprawdę bywały przydatne. Kiedy już zasnęłam, to snem kamiennym.
Przebudziłam się już o brzasku. Przeciągnęłam się, napiłam trochę wody wyciśniętej z mchu, ale głodu nie byłam teraz w stanie zaspokoić. Dłuższy czas siedziałam w zamyśleniu, rozważając wszystkie za i przeciw. Przypomniałam sobie o ludzkiej siedzibie. Może ktoś dwunogi będzie w stanie mi pomóc? Ześlizgnęłam się na dół i ruszyłam w drogę powrotną. Jurta na szczęście się zwinęła. Doszłam do obrzeży. Niskie, niektóre trochę zapadające się domy o pobielonych ścianach, chyba drewnianych, wyrastały nieregularnie. Wokół kręciło się sporo ludności przy swych codziennych zajęciach: dzieci biegały w kółko, matki napełniały garnki, ojcowie rąbali drewno. Szłam powoli, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, a równocześnie bacznie obserwując. Wtem do moich uszu dotarł przerażający, mrożący krew w żyłach krzyk, wołanie konia o pomoc i pomstę. Już sama obecność pobratymca skłoniła mnie do biegu. Mężczyzna z długim nożem zbliżał się, by zakończyć jego żywot w formie koniny w brutalny sposób. Zacisnęłam zęby, po czym rzuciłam się na niego. Był zbyt zaskoczony, by skojarzyć fakty, i to dało mi przewagę. Chwilę szarpaliśmy się, jednak zdołał mnie zrzucić i wrzeszcząc przekleństwa, zabrał się znowu do dzieła. Ponownie zaatakowałam. Udało mi się wyrwać jego cenną broń, którą został błyskawicznie ukatrupiony. Przy okazji przerwałam sznur, a spanikowane zwierzę puściło się cwałem w kierunku stepu. Mnie zaś otaczał zbity wianuszek gapiów, którzy nie mieli zamiaru się wycofać. Twarze większości stężały, stały się kamienne i groźne niczym armia Czyngis-Chana. Uświadomiłam sobie, że nie było to najlepsze z możliwych posunięć. Wreszcie krzyk jednego z nich popchnął tłum do rzucenia się na mnie. Poczekałam na odpowiedni moment, po czym wykonałam karkołomny skok, odbijając się od czyjejś głowy i wylądowałam po drugiej stronie. Z miejsca rozpoczęłam ucieczkę przed rozjuszonym ludem, niczym jednym wielkim monstrum uzbrojonym w masę ostrzy i kijaszków. Traciłam dech, serce biło mi jak szalone, pot spływał kroplami, torując sobie drogę przez policzki. Potarganą suknię rozwiewał wiatr. W tej gonitwie znalazłam się na skraju lasu. Nagle z głębi wychynął arabski ogier. Gniada, szorstka sierść, rozumne, spokojne oczy, kruczoczarne grzywa i ogon. Wszystko odżyło z pamięci. Nie miałam pojęcia, jakim cudem mam mu to przekazać w ludzkim języku, a wierzchowiec zaczął się wycofywać. Spojrzałam mu prosto w oczy.
— Khonkh. Khonkh! - zatrzymał się. - Khonkh. - powtórzyłam bezradnie. - Khonkh. Khonkh. Khonkh. - poruszył wargami, po czym zakłusował. W tym momencie poczułam grot włóczni przeszywający moje ciało i smak krwi w ustach. Zamroczyło mnie. Krew...
Przez chwilę czułam się jak gwałtownie odkręcona zabawka. Zamrugałam, kierując łeb w górę, pod niebo. Przypadkiem mój wzrok padł na dolną kończynę. Twarde kopyto, pęciny, wszystko było na swoim miejscu. Obok mnie leżał Khonkh. Westchnęłam z ulgą, postanawiając wpierw odpocząć.
Tuturutu
Tututurutu
Tututurutu...
EndingXD
Zaliczona

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!