Wraz z Khonkhiem i Hasminą wybraliśmy się na spacer po okolicy, ze zniesioną już zimową kwarantanną. Wiosna-powstaniec coraz bardziej pyskowała zaborcy-zimie, to tu, to tam wynosząc śnieżnobiałe, fioletowe i niebieskawe kielichy, kwiatostany i główki przeróżnych roślin, jednych smacznych, innych trujących, topiła silnymi słonecznymi promieniami resztki brudnych, wręcz czarnych od ziemi i pyłu zasp, rozwijała powolutku, niespiesznie pąki drzew i wyprowadzała za próg przytulnych norek wiele gryzoni przemykających nam między kopytami. Zapewne sprawiała też, że drewno mojej włóczni gniło szybko w jakiejś wilgotnej norze, a grot pokrywał rdzawy nalot. Czułam się trochę tak, jakby wyrwano mi kawałek mej duszy. Przy pasku nic już nie dyndało, jedynie dziwna pustka. Od dziecka przez całe swoje życie miałam to przy sobie, w przeciwieństwie do partnera, którego zyskałam dopiero niedawno. Strata spowodowana tym przywiązaniem bolała, choć mniej niż cierpienie z miłości, nieporównywalne do żadnego innego.
Władca wraz z klaczą prowadzili zawziętą dyskusję. Praktycznie od początku wędrówki nie odzywałam się, obserwując krajobraz i krążące po bezchmurnym, pięknym, lazurowym niebie majestatyczne drapieżniki. Rozkoszowałam się perspektywą przyszłości i wczesną porą roku. Wtem w moje nozdrza wraz z tchnieniem wiosny dostał się dobrze mi znany zapach, na który ostatnio byłam wręcz uczulona.
— Krew. - mruknęłam głośno pierwsza, podnosząc górną wargę.
— Faktycznie. Trzeba to sprawdzić. - stwierdził ogier rzecz oczywistą, po czym wszyscy troje ruszyliśmy kłusem w kierunku wąskiego, zarośniętego kanionu. Po przedarciu się przez zewnątrzną warstwę roślinności, niczym mur tajemnicy, naszym oczom ukazał się dość makabryczny widok. Piątka źrebięcych, zakrwawionych ciał ułożona w schludną kupkę, a obok rozbudzony, znajomy kuc z lekkim uśmiechem. Hasmina cofnęła się z szeroko otwartymi oczami, jednak Khonkh przez chwilę uważnie, a niewzruszenie wpatrywał się w młode konie. Oto różnica między zwykłymi szarakami a dwójką morderców. Dobrana para. - pomyślałam. Zrozumiałam na koniec; żadnego z klanu. Ponownie zwróciłam swą uwagę na Bush'a. Jego trochę nieobecne, wyzywające spojrzenie spotkało się z moją stalową odpowiedzią. Za inteligentny na to, by próbować mnie w ten sposób zranić. Wystarczająco ambitny, by się na morderstwie wyżyć.
— Nie obchodzi nas, jakie miałeś powody, by zamordować całą tą piątkę. - głos araba mimo wszystko delikatnie drżał, lecz był stanowczy. - Jednak jako nasz tymczasowy jeniec nie miałeś prawa odejść bez pozwolenia, tym bardziej, że zyskałeś pewne przywileje. - Brave wstrząsnął tylko grzywą i parsknął z dezaprobatą.
— Jakby kiedykolwiek mnie to obchodziło. Właściwie, jakby WAS obchodziło w jaki sposób odejdę i zapewne się pogrążę. - wysyczał z zaciśniętymi zębami. Zapadło milczenie. Czułam, jak Khonkh mierzy się z chęcią ataku. Dotknęłam jego napiętego boku.
— Pójdziesz z nami. - rzucił ostatecznie krótko. Przez chwilę ogier stał niczym posąg przykuty do gleby, ale ostatecznie szybkim ruchem sięgnął po swój sztylet i podkłusował do nas, spoglądając nań spode łba. Za porozumiewawczym wzrokiem partnera odebrałam mu broń.
— Nie wytarłeś. - mruknęłam z pewną satysfakcją, sama to wykonując.
<Bush? XD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!