Strony

15.03.2018

Od Yatgaar do Khonkha ,,Zabij mnie"

Pokręciłam powoli głową, z wzrokiem wbitym w ziemię. Nogi, pokryte strużkami krwi sączącymi się z ran odmówiły mi posłuszeństwa. Nagle moje źrenice rozszerzyły się. Zupełnie nie miałam pojęcia jakim cudem mogłam się tu znaleźć, co popchnęło mnie do czegoś takiego. Muszę uciekać. Jakkolwiek! - kasztanowato-srokaty kuc był już jednak tuż-tuż, zbliżając się kłusem z równocześnie zaniepokojoną i pełną ulgi miną. Mój umysł, wyczerpany, pracował na najwyższych obrotach, próbując z trudem wymyślić jakąś wymówkę.
— Och, Yatgaar...Wszędzie cię szukaliśmy. Chodź, pomogę ci. - zaoferował się od razu. Nie odpowiedziałam nic, wsłuchując się w świszczenie wiatru, nie poruszyłam się ani o milimetr. W końcu w przeciągającym się zdecydowanie zbyt długo kłopotliwym milczeniu, udało mi się coś wykminić.
— Ja tu poczekam...zostanę, a ty idź po coś... - mruknęłam, napinając mięśnie z całych sił, by utrzymać się na nogach.
— Nic nie mów, tylko chodź. - rzekł stanowczo medyk, jednak rzuciłam mu jedno ze spojrzeń, wkładając w to całą swą determinację i stanowczość. Nick westchnął, mrucząc coś pod nosem o szalonych pacjentach, po czym posłusznie odszedł. W oddali przez całą rozmowę z przerażeniem obserwowałam kątem oka sylwetkę Khonkha leżącego na ziemi, przynajmniej żywego. Pragnęłam z nim rozmowy, a równocześnie tego nie chciałam. I nie był to bynajmniej strach. Z nim byłoby łatwiej. Wystarczyłoby wyjść mu naprzeciw i przemówić do rozumu. Ale tu im bardziej posuwałam się naprzód, tym bardziej musiałam się cofać.
Gdy osobnik był już wystarczająco daleko, prędko, na tyle, na ile mogłam, szybkim kłusem oddaliłam się, za sobą słysząc jakieś urojone wołania. Wreszcie zatrzymałam się na brzegu lasu, w jego gęstym kawałku, dobrze ukryta na tle okrągłego głazu. Całe moje ciało stanęło w ogniu; ból powodowany przez wypływającą pulsacyjnie krew z ran, pieczenie od biegu i osłabienie wżerały się w moją świadomość. Oparłam głowę o drzewo, zamykając oczy, lecz nadal kręciło mi się w niej jak w pralce. Oddychałam stopniowo coraz wolniej. Zaciskając zęby, podniosłam pysk do góry, wbijając wzrok tym razem w pogodne, intensywnie turkusowe niebo po którym przetaczały się łagodne, białe, pierzaste olbrzymy, niezmiennie od tylu lat, jakby jakiś odrębny, nieziemski świat, którego nie dosięgały jego troski. Zerknęłam na włócznię z tyłu, zatkniętą za szkarłatny w tym momencie pas. Na jej ostrzu wciąż bujała się kropelka krwi. Wtem do moich uszu dotarł dźwięk posuwania się z trudem końskich kończyn przez warstwę śniegu w moim kierunku, gdzieś blisko. Sięgnęłam po trzon broni i czekałam, trzymając ją w pysku. Wkrótce w zasięgu mojego wzroku znalazł się Khonkh, ledwo już ciągnący do przodu, lecz na mój widok jakby się ożywił.
— Yatgaar! - krzyknął słabo. Przez te kilka sekund zżerała mnie obawa, że do połowy obandażowane, pokryte maściami, zmasakrowane ciało odmówi ogierowi posłuszeństwa, ale nie miałam śmiałości zbliżyć się i mu pomóc. Kiedy był już blisko, mimo wszystko doskoczyłam, podpierając jego lewy bok.
— Yatgaar, proszę... - wydyszał, lecz zastrzygłam uchem dając do zrozumienia, by złapał oddech, wpatrując się wciąż w jego pysk. Z pozoru nic się nie zmieniło; rany, przynajmniej mi, nie robiły różnicy. Lecz oczy wypełnione były przerażeniem, niepokojem i dezorientacją, zgasło w nich iskrzące się w tle światełko. Gniadosz odszedł nieco, rezygnując z podparcia, tak, by mógł mi patrzeć prosto w oczy. - Miałaś rację, a ja cię nie posłuchałem...Chcę... - nieustannie cofałam się podczas tej przemowy, dłuższej ze względu na stan Khonkha. Spuściłam łeb całkowicie do ziemi. Niechaj sprawiedliwość wymierzy, jeśli tak bardzo tego pragnie. Przerwałam mu.
— Zabij mnie. - rzekłam cicho, lecz tonem pewnym i wypranym z uczuć, choć w środku aż się od nich roiło. Czułam, że długo nie wytrzymam. Arab gwałtownie zamilkł, sztywniejąc. Powoli jego wyraz zmieniał się z uradowanego i zaniepokojonego w pełen smutku, goryczy i zaskoczenia. Odłożyłam niespiesznie włócznię na śnieg.
— Oboje jesteśmy zmęczeni...
— Zabij mnie! - wrzasnęłam, by wziął to w końcu na poważnie. Nagle wezbrało we mnie wszystko to, co dusiłam w sobie do tej pory. Niech już ma swoją przyjemność, niech skończy się to. Khonkh jeszcze bardziej osłupiał, lecz po chwili zaczął się zbliżać.
— Yat, ja c... - zaczął, jednak przerwały mu wołania dochodzące od strony stada, przybliżające się coraz bardziej. Kopnęłam z całej siły włócznię w jego stronę, odsłaniając wszelkie wygodne punkty, ale gniadosz miast tego spróbował mnie przytrzymać, obejmując. Delikatnie wyrwałam się, po drodze odzyskując broń. Nie uśmiechało mi się spotkanie z resztą stada. Ruszyłam galopem, kompletnie ignorując ból i zmęczenie. Nieustannie krztusiłam się i zarzucałam głową, cwałując na oślep, byle uciec jak najdalej. Dlaczego nie mógł najzwyczajniej w świecie pozbyć się tego, co było dla niego najbardziej szkodliwe? Niczym rak planujący kolejne przerzuty. Nienawidzę. - myśli przelatywały mi i znikały natychmiast jak pociąg pełen ludzi w tunelu. Kocham go. - zatrzymałam się gwałtownie na polance czyli gładkiej, śnieżnej tafli, padając po prostu na puch. Włócznia poturlała się kilka metrów dalej. Powoli podniosłam się z boku i ułożyłam na przednich nogach, nie będąc w stanie zrobić nic więcej. Ból paraliżował wszelkie moje ruchy po szalonej gonitwie. Tuż nade mną, na wprost, górował trójkątny kształt pokryty bruzdami w postaci skał, zielonymi plamami w postaci lasów i białymi na samym szczycie; Tsenkher. Za mną i po mojej prawej stronie rozciągał się bór. Od lewej ciągnęła się strefa przejściowa. Zacisnęłam powieki, po czym zaczęłam po cichu rzucać melodię na wiatr, wśród którego podmuchów szybko niknęła.
Spróbowałam wyciągnąć szyję. Ledwo złapałam zębami drewniany trzon, ale udało mi się przyciągnąć go wystarczająco blisko. Grot iskrzył się prawie niewidocznie niczym śnieg w jasnym słońcu. Czas mijał nieubłaganie, księżyc wstępował na niebiosa. Po raz trzeci tego dnia usłyszałam kroki. Wiedziałam przynajmniej, do kogo należą. To bez sensu. - westchnęłam, czekając na jego wypowiedź.
— Co ty robisz...? - tylko tyle zdołał z siebie wydusić.
— Nienawidziłam cię. Wszystko szło jak po maśle. A potem... - Potem pojawił się Hanken. Nie byłam w stanie dłużej podtrzymywać takiego stanu. Coraz bardziej traciłam kontrolę nad frakcją. I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jaka jest prawda. Kocham cię. Rozwaliłam ich plan, mordując morderców. Chcę, żebyś był szczęśliwy i bezpieczny. 
<Khonkh? Tej piosenki słuchałam na długo przed pomysłem, żeby ją tu wrzucić, polecam w stanach depresyjnych (XD). Tekst akurat pasuje, co zdarza się rzadko...E, no, dość o tym, końcówka trochę maślana, ale chyba jest do przełknięcia opko. Czekam na twoje pomysły :D XD>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!