Strony

17.12.2017

Od Yatgaar ,,Czar świąt"

Uniosłam powoli powieki. Ukazał mi się rozmazany krajobraz składający się głównie z zielonych i brązowych plam rozsianych po białym płótnie, po czym znowu opadły one bezsilne wobec żądzy snu. Jednak silniejszy podmuch wiatru, kołyszący kosmykami mojej grzywy i napychający zimne masy powietrza zmusił mnie do ponownego otwarcia oczu. Wokół mnie wznosiły się szorstkie, ciemne pnie drzew iglastych o zimno-zielonych, stożkowatych koronach, które tworzyły cienkie gałązki okolone wąskimi pasemkami igiełek. Wśród nich kręciły się czasem jakieś kompletnie nagie, należące do rodzaju liściastego, jednak u obu śnieg zalegał wszędzie, gdzie tylko mógł, a z niektórych konarów zwieszały się nawet ogromne, długie, lodowe sople. Biały, sypki puch, z wierzchu niby krucha polewa, pod nią skrywał głęboką, miękką warstwę. Skrzył się on mocno od porannych, pomarańczowych promieni słonecznych bijących z zimowej, słonecznej kuli. Przez lukę w zagajniku widoczny był też kawałek gładkiej tafli zamarzniętego jeziora Uws. Od tęgiego mrozu i stania w miejscu zesztywniało mi całe ciało. Wszystkie konie spały jeszcze, gdy biegałam cicho wkoło, rozgrzewając mięśnie. Przez cały ten czas próbowałam sobie również przypomnieć, co też ma niedługo nadejść. Wreszcie dotarłam do tych zakamarków mojego umysłu.
Boże narodzenie.
Święto radości i obfitości. Z pewnością będzie do niego sporo przygotowań.
~Następnego dnia~
Wszyscy byli już w miarę przytomni, i wtedy oficjalnie ogłoszono rozpoczęcie przygotowań. Ruszyłam ochoczo wraz z innymi. Nawet cieszyłam się na coś takiego. W międzyczasie odbyła się jeszcze śnieżna bitwa zapoczątkowana przeze mnie i przywódcę. Pokłusowałam w przeciwną stronę, w głąb zagajnika. Tam gdzie pobiegła większość, na równinie przy Uws, zalegała gruba warstwa śniegu, a trawy raczej szybko skryły swe walory pod ziemią. W lesie była szansa znaleźć jeszcze coś pożywnego. Co jakiś czas grzebałam kopytem w ziemi i rozglądałam się uważnie, jednak nie znalazłam nic specjalnego - ot, wzięłam parę lepiej wyglądających kęsów. Wreszcie odkryłam żyłę złota: całkiem spory krzak, na którym uchowało się trochę listków! Prędko je zagarnęłam wraz z gałązkami, wsuwają je pod pas. W takich chwilach żałowałam, że nie mam jakiejś torby.
Kiedy wróciłam do klanu, Khonkh podszedł do mnie od razu, po czym stwierdził, przy okazji wyciągając rzeczy:
- Wyglądasz jak bożonarodzeniowa choinka. - parsknęłam śmiechem.
- Ty nie lepiej.
- Tak? - odparł zaczepnie.
- Jak śnieżny bałwan. - teraz zaśmialiśmy się oboje. Z uzbieranych przez konie materiałów zrobiły się średniej wielkości dwa stosy: jeden na jedzenie, drugi na ozdoby. Przez resztę dnia dołożyłam do nich jeszcze kilka kawałków sopli i gałązek. Nadszedł zmrok. Nie miałam czasu spojrzeć w rozgwieżdżone niebo, gdyż od razu zasnęłam.
Następnego dnia niektórzy wymknęli się ze szpon Lindy, by poszukać jeszcze trochę materiałów, lecz ja nie należałam do tej grupy. W sumie było mi to obojętne. Próbowałam coś sklecić za pomocą zębów i naturalnych podpór z sosnowych gałązek otoczonych wianuszkiem igieł, małych, podłużnych odłamków lodu oraz roztopionego śniegu zamarzającego błyskawicznie lub żywicy, czyli popularnych klejów. Dłubałam w tym i pracowałam cierpliwie, aż powstał z tego kolczasty wianuszek ozdobiony przezroczystymi kolcami, całkiem niezły. Zrobiłam jeszcze jedną, mniej staranną ozdobę. Znudzona już nieco tym czasochłonnym zajęciem, odeszłam od grupy po cichu. Szłam przed siebie, ot, bez żadnego konkretnego celu, napawając się ciszą, spokojem i bielą zimowego świata. Najpierw obok zagajnika, później jego brzegiem, coraz bardziej oddalając się od stada i przybliżając do centrum lasu. Nagle zatrzymałam się, by spojrzeć na ogromne wręcz, długie sople lodu. Natura wyrzeźbiła je naprawdę pięknie; rzecz w tym, że znajdowały się dość wysoko nad ziemią.
Napięłam wszystkie mięśnie, i po chwili stanęłam dęba, jednak nie dość przekonująco, i udało mi się tylko liznąć cel. Za drugim razem wyskoczyłam w górę, i udało mi się strącić jeden z nich. To chybiałam celu, to zbyt szybko spadałam, lecz ostatecznie miałam pięć ,,kolców", krótszych lub dłuższych. Problemem pozostawał ich transport, ponieważ przy ciele roztopiłyby się. Jak na zawołanie znalazł się Aron; skorzystałam niechętnie z jego torby. Trzymając za pasek, pokłusowałam do jeziora Uws. Zaczęło się już ściemniać, więc obmyśliłam metodę na spontana. Położyłam końce wszystkich sopli na kawałku lodu, po czym zaczęłam znosić wodę i wlewać ją do powstałej wnęki. Po pewnym czasie jakoś to wszystko zamarzło i trzymało się nieźle, ale wolałam nie ryzykować. Ostrożnie zapakowałam ,,coś" i zaniosłam do stada. Wypchnęłam to ceremonialnie, celowo zwracając na siebie uwagę głównie Khonkha. Otrzymałam od niego niezłą pochwałę, a gwiazda została umieszczona wysoko, prawie na samym czubku iglaka.
Szarość nocy zaczęła już spływać powoli w naszym kierunku. Klan zebrał się w jednym miejscu, ściśnięty w ciepły krąg. Wpierw ktoś zaintonował nieznaną mi pieśń, całkiem ładną. Gdy śpiew umilkł, na chwilę zapadła cisza. Wtem inny koń podał pierwsze słowa piosenki, którą zapamiętała jeszcze z dzieciństwa. Pieśń głodowa. Powstała na terenach dawnego mocarstwa.

Ciągle pada śnieg...

Postanowiłam się włączyć:

Niech zasypie nas
Miłuj póki żar
Ze świąt z piersi bije

Ta jedna zwrotka powtarzana była do znudzenia. Niemalże zatraciłam się w śpiewie. Jednak ostatecznie błędne koło zostało przerwane.
I tylko tysiące dzwoneczków błyskało na niebie.
THE END 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wpisz komentarz. Dziękujemy za opinię!